Obiecała automatycznie, po czym zaczęła działać. Swojej sekretarce, która stała w drzwiach gotowa na przyjęcie poleceń, powiedziała:
– Każ centrali nadać kod alarmowy. Nie łącz do mnie żadnych rozmów, o ile nie będą superwazne, a te przełącz do sali konferencyjnej.
Po wyjściu sekretarki Meredith wstała i zaczęła nerwowo krążyć po gabinecie. Wmawiała sobie, że to nic innego, jak kolejny fałszywy alarm. W głośnikach sklepowych już rozlegał się sygnał alarmowy: trzy krótkie dzwonki i następujące po nich trzy długie. Był to sygnał dla szefów wszystkich działów, aby zgromadzili się niezwłocznie w sali konferencyjnej, sąsiadującej z gabinetem Meredith. Ten kod został ostatnio użyty przed dwoma laty, kiedy jeden z klientów zmarł w sklepie na zawał serca. Wtedy, tak samo jak i dzisiaj, celem zgromadzenia wszystkich było głównie poinformowanie ich o stanie rzeczy, aby mogli zapobiec ewentualnemu wybuchowi histerii wśród pracowników czy plotkom, a także żeby zaplanować, które informacje mogą zostać udostępnione prasie. Bancroft i S – ka, tak samo jak inne wielkie korporacje, miała ustalone procedury postępowania w nagłych wypadkach: urazach dotyczących ludzi, pożarach… a nawet zagrożeniach w razie podłożenia bomby.
Meredith nie mogła znieść myśli o tym, że bomba w Nowym Orleanie mogłaby eksplodować i porazić ludzi. To było ponad jej siły. Myśl o jej wybuchu już po opróżnieniu sklepu z ludzi była mniej przerażająca, ale równie trudna do przełknięcia. Sklep w Nowym Orleanie, tak samo jak inne filie „Bancrofta”, był piękny, elegancki i nowy. Oczami wyobraźni widziała, jak błyszczący w słońcu, wspaniały fronton tamtego budynku eksploduje i rozpada się. Zadrżała. Tam nie było prawdziwej bomby, wmawiała sobie, to tylko kolejny fałszywy alarm. Fałszywy alarm, który będzie kosztował sklep krocie w straconych zyskach świątecznych.
Dyrektorzy mijali jej drzwi, gromadząc się w sali konferencyjnej. Tylko Mark Braden, zgodnie z ustaloną procedurą, wszedł prosto do jej gabinetu.
– Co się dzieje, Meredith?
Powiedziała mu. Zaklął pod nosem, patrząc na nią ze złością i konsternacją. Kiedy przekazała mu, jakie instrukcje wydała McIntire'owi, skinął głową.
– Polecę tam w ciągu najbliższych kilku godzin, mamy dobrego szefa ochrony w tym sklepie. Może uda nam się znaleźć coś, co naprowadzi nas na ślad sprawców.
Wśród zgromadzonych w sali konferencyjnej wyczuwało się napięcie i ciekawość. Meredith nie usiadła przy stole konferencyjnym, ale stanęła na środku sali.
– Sklep w Nowym Orleanie został po raz kolejny powiadomiony o podłożeniu bomby – zaczęła. – Grupa antyterrorystyczna jest już w drodze. Ponieważ jest to już drugi tego typu alarm, będziemy zasypani telefonami od dziennikarzy. Nikt, absolutnie nikt – podkreśliła – nie ma prawa składać jakichkolwiek oświadczeń. Wszystkie pytania ze strony mediów kierujcie do działu public relations. – Zerknęła na szefa public relations i powiedziała: – Ben, po tym spotkaniu przygotujemy wspólnie oświadczenie i… – przerwał jej dźwięk dzwonka telefonu stojącego na stole konferencyjnym. Szybko podniosła słuchawkę.
Dyrektor sklepu w Dallas był przerażony.
– Meredith! Mieliśmy telefon o podłożeniu bomby w sklepie. Dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin. Grupa antyterrorystyczna jest w drodze, a my opróżniamy sklep z ludzi.
Meredith automatycznie przekazała mu takie same instrukcje jak szefowi sklepu w Nowym Orleanie, po czym rozłączyła się. Przez moment nie była w stanie myśleć, a potem powoli spojrzała na zebranych.
– Mamy kolejne ostrzeżenie o podłożeniu bomby, w sklepie w Dallas. Ewakuują teraz ludzi. Wiadomość o podłożeniu bomby została, tak samo jak w Nowym Orleanie, przekazana policji i dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin.
W pokoju rozległy się komentarze pełne wściekłości. Zamarły dopiero na ponowny dźwięk telefonu. Meredith sięgnęła jednak po słuchawkę.
– Panna Bancroft? – usłyszała naglący głos policjanta. – Mówi kapitan Mathison z Pierwszego Rejonu. Właśnie dostaliśmy anonimowy telefon od człowieka, który twierdzi, że w waszym sklepie podłożono bombę. Detonator włączy się za sześć godzin.
– Proszę zaczekać. – Oszołomiona spojrzała na Marka Bradena i podała mu słuchawkę. – Mark – powiedziała, zgodnie z procedurą dla chicagowskiego sklepu przekazując mu sprawę. – To Mathison.
Czekała, paraliżowana wściekłością i strachem, kiedy zasypywał pytaniami znanego mu dobrze kapitana. Po odłożeniu słuchawki zwrócił się do milczącej grupy zgromadzonej w sali konferencyjnej.
– Panie i panowie – powiedział głosem pełnym napięcia – policję powiadomiono o podłożeniu bomby w naszym sklepie. Zastosujemy znaną państwu procedurę obowiązującą w wypadku zagrożenia pożarowego. Wiecie wszyscy, co robić i co mówić ludziom. Ruszamy do działania i wyprowadzamy stąd wszystkich. Gordonie, jeśli masz zamiar panikować – warknął pod adresem kłopotliwego dla Meredith wiceprezydenta, który nie panując nad sobą, zaczął mamrotać coś niezrozumiale – to powstrzymaj się z tym do czasu, aż twój personel będzie bezpieczny! – Szybko obrzucił spojrzeniem twarze pozostałych. Były pełne napięcia, ale wszyscy panowali nad sobą. Skinął krótko w ich stronę i już kierował się do wyjścia, żeby wydać instrukcje swoim ludziom mającym nadzorować akcję ewakuacyjną. – Nie zapomnijcie zabrać pagerów, zanim opuścicie budynek – zawołał jeszcze, odwracając się.
W ciągu kilku minut jedyną osobą, która została na piętrze zajmowanym przez dyrekcję, była Meredith. Stała przy oknie w swoim gabinecie. Słuchała zawodzących głośno syren i obserwowała, jak w Michigan Avenue wjeżdża coraz więcej wozów strażackich i policyjnych, dołączających do tych, które już były na miejscu. Ze swojego punktu obserwacyjnego, czternaście pięter powyżej poziomu ulicy, widziała, jak kordon policji otacza budynek i jak wylewają się z niego klienci. W klatce piersiowej czuła ciężar i ucisk. Ledwo mogła oddychać. Szefom tamtych dwóch sklepów kazała się natychmiast ewakuować, ale sama nie zamierzała opuścić tego miejsca aż do chwili, kiedy absolutnie będzie musiała to zrobić. Żyła tym sklepem. Był jej dziedzictwem i jej przyszłością. Nie miała zamiaru go opuścić ani dać się wystraszyć, chyba że grupa antyterrorystyczna będzie wymagała całkowitego opuszczenia budynku. Ani przez chwilę nie wierzyła, że w którymkolwiek z jej sklepów została podłożona bomba. Nawet jeśli były to tylko groźby, szkody, jakie spowodują w zyskach sklepu, będą ogromne. Tak samo jak inne wielkie domy handlowe, „Bancroft” czerpie z sezonu świątecznego ponad czterdzieści procent rocznej sprzedaży.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzała sobie głośno. Odwróciła się od okna. Uwagę jej przykuły ekrany dwóch bliźniaczych komputerów. Były włączone, sumowały właśnie wpływy ze sprzedaży ze sklepów w Phoenix i Palm Beach. Meredith nacisnęła kombinacje klawiszy wyświetlających dane o wysokości sprzedaży w Phoenix tego samego dnia w ubiegłym roku, a potem te same dane dotyczące sklepu w Palm Beach. Chciała porównać je z dzisiejszymi. Obydwa sklepy miały w tym roku o wiele lepsze wyniki niż w ubiegłym i próbowała się tym pocieszać. W tej chwili pomyślała, że Matt mógł usłyszeć w radiu o tym, co się stało. Nie chciała, żeby się denerwował, i zadzwoniła do niego. Świadomość, że on może być zaniepokojony, była dziwnie uspokajająca.
Kiedy powiedziała mu, co się dzieje, nie był zaniepokojony, ale przerażony.
– Wyjdź stamtąd natychmiast, Meredith! – krzyknął. – Nie żartuję, kochanie, odłóż słuchawkę i wychodź stamtąd!