Выбрать главу

– Nic z tego – powiedziała miękko, uśmiechając się na myśl o tej autokratycznej dyspozycji i pełnym niepokoju głosie.

Kochał ją, a ona uwielbiała i kochała jego głos, bez względu na to, czy używał go, mówiąc do niej kochanie, czy rozkazując jej. – To bleff, Matt, taki sam jak ten sprzed kilku tygodni.

– Jeśli nie wyjdziesz z tego budynku, przyjadę natychmiast i własnoręcznie wyciągnę cię stamtąd.

– Nie mogę – odparła zdecydowanie. – Jestem jak kapitan na statku. Nie opuszczę pokładu, dopóki nie upewnię się, że wszyscy inni są już bezpieczni na zewnątrz. – Przeczekała, aż wyraził swoją opinię na ten temat, używając rozbudowanego, elokwentnego przekleństwa. – Nie wydawaj mi poleceń, którym sam byś się nie podporządkował – powiedziała z uśmiechem w głosie. – Za mniej niż pół godziny wszyscy będą na zewnątrz. Wtedy ja też wyjdę z budynku.

Matt westchnął ciężko, ale przestał nalegać. Wiedział, że to bezskuteczne, a zdawał sobie sprawę, że nie udałoby mu się dotrzeć do niej przed upływem trzydziestu minut, żeby wyciągnąć ją stamtąd.

– W porządku – powiedział, wstając. Chmurnym wzrokiem obrzucił swój gabinet. – Masz zadzwonić do mnie, jak tylko znajdziesz się na zewnątrz. Będę kłębkiem nerwów, dopóki nie dowiem się, że jesteś bezpieczna.

– Zadzwonię – obiecała i dodała, drocząc się: – Ojciec zostawił w szufladzie biurka swój telefon komórkowy, może chcesz, żebym podała ci ten numer, żebyś mógł zadzwonić, jeśli napięcie stałoby się zbyt wielkie?

– A żebyś wiedziała, że chcę.

Meredith otworzyła szufladę, wyjęła telefon i podała mu jego numer.

Kiedy odłożyła słuchawkę, zaczął krążyć niespokojnie, zbyt zdenerwowany, żeby usiąść i czekać, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Podszedł do okna i przeczesał palcami włosy. Bez powodzenia próbował dostrzec wśród masy wieżowców dach jej budynku. Była osobą tak ostrożną z natury, że nie mógł uwierzyć, że uparła się, żeby zostać w tym cholernym sklepie. Nie posądzał jej o coś takiego. Zorientował się, że gdyby miał radio, mógłby usłyszeć najświeższe informacje o tym, co się dzieje o kilka przecznic od niego i w innych sklepach Meredith. Nie miał radia w swoim gabinecie, ale miał nadzieję, że Tom Anderson je ma.

Odwrócił się od okna i ruszył do sekretariatu.

– Będę u Toma Andersona – powiedział. – Jeśli zadzwoni Meredith Bancroft, proszę przełączyć rozmowę tam. Czy to jasne? To bardzo ważne – zastrzegł, żałując, że za biurkiem nie siedzi Eleanor Stern.

– To absolutnie jasne – powiedziała zastępczyni Eleanor, a Matt nie usłyszał wrogości brzmiącej w jej głosie. Zbyt niepokoił się o Meredith, żeby zwracać uwagę na sekretarkę, niepokoił się też za bardzo, żeby pamiętać o zabraniu kluczyków ze swojego biurka.

Joanna odczekała, aż drzwi windy zamkną się za nim, po czym odwróciła się i spojrzała na jego biurko. Kluczyki na złotym kółku ciągle tkwiły w zamku środkowej szuflady. Trzeci z kolei klucz, który wypróbowała, otworzył szafkę z dokumentacją. Teczka Meredith Bancroft była porządnie oznakowana jej nazwiskiem i umieszczona w odpowiednim miejscu pod literą „B”. Dłonie zwilgotniały jej z podniecenia. Wyjęła teczkę i otworzyła ją. Znalazła tam jeszcze nie przepisane zastenografowane notatki. Bała się tracić czas na ich odcyfrowywanie. Oprócz stenogramu był tam też dwustronicowy maszynopis umowy podpisanej przez Meredith Bancroft. Warunki tej umowy spowodowały, że oczy Joanny rozszerzyło zdziwienie, a na ustach powoli pojawił się podstępny uśmiech. Ten sam mężczyzna, którego „Cosmopolitan” zaliczał do grona dziesięciu najbardziej wziętych w kraju kawalerów, człowiek umawiający się z gwiazdami filmowymi i słynnymi modelkami, za którym szaleją kobiety… ten sam człowiek musiał zapłacić swojej własnej żonie pięć milionów dolarów tylko za to, żeby spotykała się z nim cztery wieczory w tygodniu przez jedenaście tygodni. Musiał też sprzedać jej jakąś ziemię w Houston, którą najwyraźniej bardzo chciała mieć.

– Potrzebne mi radio – powiedział bez wstępów Matt, wchodząc do biura Andersona. Zobaczył je na parapecie okna. – Grupa antyterrorystyczna jest wszędzie na terenie „Bancrofta”. Przeprowadzili ewakuację we wszystkich trzech sklepach – wyjaśnił chaotycznie. W ubiegły wtorek, po swoim burzliwym spotkaniu z Meredith, jadł kolację z Tomem. Opowiedział mu całą historię. Teraz spojrzał wprost na przyjaciela i dodał:

– Meredith nie chce wyjść z tego przeklętego sklepu!

Tom aż wychylił się do przodu w swoim krześle.

– Boże! Dlaczego?

Telefon od Meredith z informacją, że jest już poza budynkiem, został przełączony do biura Toma. Matt jeszcze z nią rozmawiał, kiedy sprawozdawca radiowy podał, że bomba podłożona w filii „Bancrofta” w Nowym Jorku.została właśnie znaleziona i że grupa antyterrorystyczna podejmuje próbę rozbrojenia jej. To Matt musiał przekazać jej tę wiadomość. W ciągu następnej godziny odnaleziono kolejną bombę w sklepie w Dallas, a trzecią odkryto w dziale zabawek chicagowskiego sklepu.

ROZDZIAŁ 50

Philip stał, trzymając rękę na żelaznej bramie: patrzył na małą, śliczną willę, w której od trzydziestu lat mieszkała Caroline Edwards Bancroft. Willa leżała na wysokim skalistym wzgórzu. Roztaczał się z niej widok na położony daleko w dole, iskrzący się w blasku dnia port, do którego jego statek zawinął wcześnie tego ranka. Na wypielęgnowanych klombach i w donicach rozkwitały kwiaty skąpane w promieniach późnego popołudnia. Otaczała to miejsce aura piękna i spokoju. Wydawało mu się prawie niemożliwe wyobrażenie sobie swojej byłej żony, frywolnej gwiazdy filmowej, żyjącej szczęśliwie w miejscu tak odosobnionym jak to.

Wiedział, że ten dom podarował jej Dominie Arturo, Włoch, z którym miała romans, zanim oni się pobrali. Podejrzewał, że nie miała już ani centa z pieniędzy, jakie dostała po ich rozwodzie, bo inaczej nie mieszkałaby tu. Miała duże pakiety akcji „Bancrofta”, które przynosiły jej dywidendy, ale miała najpewniej zastrzeżone sprzedanie ich komukolwiek innemu niż tylko jemu. Poza tym, jedyne, co mogła robić ze swoimi akcjami, to egzekwować prawo do głosowania nimi, co zwykle robiła w zgodzie z zaleceniami zarządu. Tyle wiedział, bo przez lata śledził, w jaki sposób głosowała. Teraz stojąc i patrząc na ten dom, wywnioskował, że najwyraźniej musi żyć tylko z dywidendy, ponieważ nic jak tylko bieda mogła zmusić jego kochającą przyjęcia żonę do życia w tak skromnych warunkach.

Zabrał rękę z czarnej, żelaznej bramy. Nie zamierzał tu przychodzić, aż do chwili, kiedy ta bezmyślna kobieta przy kapitańskim stole zapytała go, czy planuje odwiedzenie byłej żony. Od momentu, kiedy podsunęła mu tę myśl, nie mógł jej zignorować. Był teraz starszym człowiekiem, nie wiedział, jak długo jeszcze będzie żyć. Nagle zawarcie pokoju z kobietą, którą kiedyś kochał, wydało mu się dobrym pomysłem. Zdradziła go, a on odegrał się na niej, trzymając ją z dala od córki i zmuszając, aby zgodziła się nigdy nie pojawić się ani w pobliżu niego, ani Meredith. Wtedy wydawało mu się to sprawiedliwe. Teraz, kiedy stanął oko w oko z możliwością nagłej śmierci, wydawało się to trochę… drastyczne. Być może.

Kiedy zobaczył miejsce, w którym mieszkała, zdecydował, że nie wejdzie na dziedziniec i nie zastuka do frontowych drzwi. Co dziwne, powodem tej decyzji był żal, jaki poczuł. Wiedział, jak próżną osobą była. Jej ego bardzo by ucierpiało, gdyby zobaczył ją mieszkającą w takich warunkach. W chwilach, kiedy w czasie ostatnich trzech dziesięcioleci zdarzało mu się myśleć o Caroline, zawsze wyobrażał ją sobie żyjącą w wielkim stylu, tak piękną jak zawsze i obracającą się w tych samych kręgach towarzyskich, jakie uwielbiała w czasach, zanim się pobrali. Kobieta, która tu mieszkała, musiała stać się odludkiem i rozpamiętywać życie, obserwując statki wpływające do portu bądź robiąc zakupy w pobliskiej, nędznej wiosce.