Skinęła głową.
– Wiem o tym. Czy to do nich pan teraz dzwoni?
– Nie. Dzwonię do człowieka o nazwisku Olsen, który ma kontakty z tutejszą policją. Pójdzie z panią tam jutro, żebyśmy mieli pewność, że nie zostanie pani potraktowana jako dziwaczka albo co gorsza, jako nowa podejrzana.
Caroline stała zaskoczona, obserwując, jak wykręcał zamiejscowy numer i rozkazywał Olsenowi natychmiastowy powrót do Chicago, pierwszym samolotem rano, a wszystko to po to, żeby ułatwić jej przebrnięcie trudnej sytuacji. Zrewidowała swoją wstępną opinię osądzającą go jako najbardziej nieprzystępnego człowieka, z jakim się zetknęła, i zdecydowała, że on po prostu rzeczywiście nie chce mieć nic do czynienia z nikim, kto nosi nazwisko Bancroft. Sądząc z chłodu brzmiącego w jego głosie, kiedy powiedział, że jest o krok od stania się byłym mężem Meredith, należało i ją zaliczyć do tego grona. Po odłożeniu słuchawki na bloczku leżącym przy telefonie napisał dwa numery i oderwał tę kartkę.
– To jest domowy telefon Olsena. Proszę zadzwonić do niego dzisiaj wieczorem i powiedzieć, gdzie ma się z panią spotkać. Drugi numer to mój telefon, na wypadek gdyby miała pani kłopoty.
Odwrócił się do niej. Wrogość, jaką okazywał wcześniej, zniknęła. W dalszym ciągu był wyniosły i najwyraźniej niechętny jakimkolwiek dalszym kontaktom z nią, ale przemógł się na tyle, żeby powiedzieć:
– Meredith mówiła, że grywała pani w filmach. Jest tu dzisiaj cała obsada „Upiora w operze” i sto pięćdziesiąt innych osób, w tym wiele prawdopodobnie znanych pani. Jeśli miałaby pani ochotę zostać na przyjęciu, mój ojciec przedstawi panią.
Kiedy przeszli do salonu, przyjęcie już nabierało tempa.
– Wolałabym nie być przedstawiana – powiedziała szybko. – Nie mam też ochoty na odnawianie znajomości ze starymi wyjadaczami chicagowskich kręgów towarzyskich. – Tu zawahała się, obserwując eleganckich kelnerów roznoszących tace z drinkami wśród kobiet we wspaniałych kreacjach i mężczyzn w smokingach. Ktoś grał na pianinie i łagodna muzyka mieszała się z odgłosami kulturalnych rozmów i wybuchów śmiechu. – Mimo wszystko jednak chętnie… chętnie zostałabym przez chwilę – zdecydowała z uśmiechem pełnym nagle wigoru, który sprawił, że wyglądała na trzydzieści pięć, a nie na pięćdziesiąt pięć lat. – Kiedyś tego typu przyjęcia były moim życiem… To mogłoby być zabawne, zostać tu, popatrzeć na to wszystko i znowu dziwić się, dlaczego kiedykolwiek uważałam, że one są takie cudowne.
– Proszę mi dać znać, jeśli pozna pani odpowiedź na to pytanie – powiedział tonem sugerującym, że jego obojętność na wszystko, co wokół, przewyższała nawet jej własną.
– Dlaczego wydaje pan przyjęcie, jeśli ich pan nie lubi? – zapytała, uśmiechając się niepewnie, znowu zaciekawiona tym dziwnym enigmatycznym mężczyzną, którego poślubiła jej córka.
– Pieniądze z jutrzejszego przedstawienia idą na cele charytatywne – wyjaśnił, wzruszając ramionami.
Matt poprowadził ją ku obrzeżom grupek gości, gdzie stała jego siostra zagłębiona w rozmowie ze Stuartem Whitmore'em, i przedstawił ją krótko jako Caroline Edwards. Odnotował, że coś zaczynało się dziać między Whitmore'em a jego siostrą, i pożałował, że ich sobie przedstawił. Ewentualne spotkania tych dwojga niepotrzebnie przypominały mu Meredith, a zwłaszcza to jedno popołudnie w jego sali konferencyjnej, kiedy to podała mu dłoń i przyrzekła, że mu zaufa. Ani tamtego dnia, ani też później, kiedy było to jeszcze bardziej ważne, nie była w stanie dotrzymać tej obietnicy. Działo się tak dlatego, że w obliczu takiej konieczności był dla niej w dalszym ciągu niezbyt dobrze wychowanym nikim. Parkera czy kogokolwiek innego z jej własnej klasy społecznej nigdy nie podejrzewałaby o terroryzm czy morderstwo. Była skłonna sypiać z nim, ale nic poza tym nie wchodziło w grę. Od początku zwlekała z podjęciem decyzji o zamieszkaniu z nim na stałe. Chętnie szła z nim do łóżka, ale kiedy przyszło do prawdziwego zdeklarowania się do życia z nim, do stania się jego żoną, na to nie mogła się zdobyć.
Już ruszał, żeby zacząć wypełniać rolę pana domu, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Caroline. Zatrzymał się.
– Nie zostanę długo – powiedziała. – Myślę, że teraz już się pożegnam.
Skinął głową, zawahał się, po czym zmusił się, tylko dla niej, żeby nawiązać do Meredith:
– Stuart Whitmore jest starym przyjacielem pani córki i jej prawnikiem – powiedział. – Jeśli naprowadzi pani rozmowę na nią, on chętnie będzie mówił. Zakładając oczywiście, że jest pani tym zainteresowana.
– Dziękuję – powiedziała wzruszona. – Jestem tym bardzo zainteresowana.
W chwili kiedy Meredith wchodziła do hallu domu Matta, nie była wcale pewna, czy próba podjęcia konfrontacji z nim podczas wydawanego przez niego przyjęcia była posunięciem sprytnym czy szalonym. Zwłaszcza wtedy, kiedy był na nią tak zły, że nalegał na natychmiastowy rozwód. Tak naprawdę, nie była pewna, czy nie każe jej wyrzucić na oczach wszystkich, i nie była też tak naprawdę pewna, czy sobie na to nie zasłużyła.
W nadziei na złagodzenie jego oporów włożyła jedną ze swoich najbardziej prowokujących kreacji. Była to suknia bez pleców, z czarnego szyfonu z głębokim wycięciem w karo mocno dopasowanego stanika, który był wyszywany czarnymi kamykami tworzącymi misterny wzór z liści i kwiatów. Pokrywały one jej piersi, po czym schodziły w dół pod ramionami i opłątywały tył sukni. Całą godzinę spędziła przed lustrem, usiłując znaleźć najkorzystniejszy sposób upięcia włosów. Chciała wyglądać absolutnie najlepiej, jak to możliwe. W rezultacie zaczesała tylko włosy do tyłu i pozwoliła, żeby swobodnie opadły na ramiona. Niebanalność sukni wymagała niebanalnego uczesania. Patrząc jednak z drugiej strony, z luźno rozpuszczonymi włosami wyglądała naiwnie i młodzieńczo, co jak miała nadzieję, mogło rozmiękczyć Matta. Posunęłaby się nawet do splecenia włosów w warkocze, gdyby miało to jej pomóc osiągnąć cel!
Ubrany w mundur strażnik w recepcji na dole odnalazł nazwisko Meredith na liście sporządzonej przez Matta i odetchnęła z ulgą, że go z niej nie usunął. Na drżących kolanach i z łomocącym sercem przeszła do windy i wjechała na górę, po czym natknęła się na przeszkodę w ostatnim miejscu, w którym by się tego spodziewała: kiedy nacisnęła przycisk przy drzwiach Matta, otworzył je Joe O'Hara, spojrzał na nią i zrobił krok do przodu, blokując jej drogę.
– Nie powinna pani przychodzić, panno Bancroft – powiedział chłodno, a jej zrobiło się przykro, kiedy po raz pierwszy, odkąd go zna, nie nazwał jej panią Farrell. – Matt nie chce mieć z panią nic do czynienia. Słyszałem, jak to mówił. Chce rozwodu.
– No cóż, ale ja nie chcę – podkreśliła mocno. – Wpuść mnie, Joe, żebym mogła go przekonać, że on też tego nie chce.
Mężczyzna zawahał się. Był rozdarty wewnętrznie: z jednej strony czuł lojalność wobec Matta, a z drugiej robił na nim wrażenie pełen szczerości, proszący wyraz jej błękitnych oczu. Z wnętrza mieszkania słychać było wybuchy śmiechu i gwar rozmów.
– Nie sądzę, żeby się to mogło pani udać, a to nie jest miejsce, w którym powinna pani próbować to zrobić. Pełno tu ludzi. Jest też wielu dziennikarzy.
– To dobrze – powiedziała z większym przekonaniem, niż to czuła. – Będą mogli po wyjściu stąd donieść światu, że pan i pani Farrell byli tego wieczoru razem.
– Są większe szanse, że będą głosić światu, że pan Farrell z hukiem wyrzucił stąd panią, a ze mną, za wpuszczenie pani, zrobił to samo – zamruczał posępnie, a Meredith impulsywnie zarzuciła mu ręce na szyję.
– Dziękuję, Joe – odsunęła się tak zdenerwowana, że nie zauważyła, że poczerwieniał zażenowany i zadowolony. – Jak wyglądam? – zapytała, nagle pełna potężnych wątpliwości. Rozpostarła szyfon spódniczki sukni, jakby za chwilę miała zamiar dygnąć, i czekała na jego opinię.