Wyjęła nóż. Wbiła go do środka i wycięła kawałek skórki. To, co włożyła do ust, było całkowicie pozbawione smaku. Nicole wypluła niejadalną substancję i ze złością kopnęła, „jajko”. W środku coś zabulgotało. Tam jest jakiś płyn!
Małym nożykiem trudno było dostać się do wnętrza. Po kilku nieudanych próbach wyjęła swoje skalpele; teraz praca posuwała się znacznie szybciej. Jajowaty przedmiot miał trzy warstwy. Pierwsza była twarda jak piłka. Drugą stanowił niebieski miąższ o konsystencji melona. W samym środku było kilka litrów zielonkawego płynu.
Dygocąc z podniecenia Nicole zanurzyła w nim palec, a potem spróbowała. Płyn miał dziwny smak, który skojarzył jej się z lekarstwami, ale było w nim coś odświeżającego. Upiła jeszcze dwa łyki.
Z trudem powstrzymała się, aby nie wypić więcej; wzięła próbkę płynu i włożyła ją do przenośnego laboratorium. Robiła to w takim pośpiechu, że pomyliła się i musiała wszystko zacząć od początku. Gdy na ekranie komputera pojawiły się wyniki, Nicole rozpłakała się z radości. Czymkolwiek był ten płyn, mogła go pić bez obaw. Zawierał proteiny, minerały oraz inne związki chemiczne nieszkodliwe dla zdrowia.
— Cudownie, wspaniale! — krzyknęła wstając, i o mało co nie zemdlała. Była bardzo osłabiona. Trzymając się ściany usiadła z powrotem; zaczął się najwspanialszy posiłek w jej życiu. Piła i jadła miąższ, dopóki nie zaspokoiła głodu. Potem obróciła się na bok i natychmiast zasnęła.
Po przebudzeniu Nicole postanowiła sprawdzić, ile „manny z nieba” jej zostało — tak w myślach nazwała „melon”. Owoc należało zachować, przynajmniej do czasu, gdy zdoła wydostać się ze studni.
Nicole zmierzyła go dokładnie. Pierwotnie ważył dziesięć kilogramów, ale teraz zostało tylko nieco ponad osiem. Nicole obliczyła, że niejadalna skorupa waży około dwóch kilogramów, co zostawiało sześć kilogramów płynu i niebieski miąższ. Zaraz, zaraz, myślała, trzy kilogramy płynu to…
Bieg jej myśli został przerwany nagłym zapaleniem się świateł.
Aha, mruknęła, spoglądając na zegarek, wszystko o właściwej porze, z przesunięciem o kilka sekund…
Nicole po raz pierwszy zobaczyła owoc w pełnym świetle. Rozpoznała go od razu. Boże, pomyślała, dotykając brązowych żyłek na białej powierzchni. Sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej kamyk, który podarował jej Omeh. Spojrzała na niego, a potem na owalne jajo. Boże, szepnęła.
Włożyła kamyk do kieszeni i wyjęła zieloną ampułkę.
— Ronata sama będzie wiedziała, kiedy wypić jej zawartość — przypomniała sobie słowa pradziadka. Usiadła i wypiła zawartość ampułki.
39. JEZIORO MĄDROŚCI
Świat zaczął falować. Nicole zamknęła oczy. Gdy otworzyła je ponownie, oślepił ją blask kolorowych wzorów, które migały w zawrotnym tempie. Przed nią, gdzieś w oddali, pojawiła się czarna plamka. Zaczęła rosnąć. Nicole dostrzegła Murzyna, starca biegnącego przez sawannę. Była noc, na niebie świeciły tysiące gwiazd. Starzec wspiął się na skalne urwisko. Wyglądał jak Omeh, ale rysy jego twarzy przypominały raczej matkę Nicole.
Starzec biegł pod górę z zadziwiającą sprawnością. Gdy znalazł się na szczycie, podniósł ręce i zaczął wpatrywać się w Księżyc w nowiu. Nicole usłyszała odgłos odpalania silnika rakietowego i obejrzała się w lewo. Do powierzchni Księżyca zbliżał się niewielki lądownik. Dwóch mężczyzn w skafandrach zaczęło schodzić po drabince. Nicole usłyszała słowa Neila Armstronga:
— Ten mały krok człowieka jest wielkim krokiem dla całej ludzkości.
Buzz Aldrin przyłączył się do Armstronga; obaj spojrzeli w prawo. Na skale siedział stary Murzyn. Uśmiechał się. Miał bardzo białe zęby.
Jego twarz robiła się coraz większa, a księżycowy krajobraz coraz mniej wyraźny. Starzec zaczął śpiewać pieśń plemienia Senoufo, ale Nicole nie rozumiała jej słów.
Nagle pojęła, że słowa skierowane są do niej.
— Jestem twoim przodkiem — usłyszała. — Jako chłopiec medytowałem tej nocy, gdy ludzie po raz pierwszy wylądowali na Księżycu. Byłem spragniony i napiłem się wody z Jeziora Mądrości. Poleciałem na Księżyc, gdzie rozmawiałem z astronautami. Potem przebywałem winnych światach. Poznałem Wielkich. Powiedzieli, że zawieziesz historię Minowe do gwiazd.
Głowa starca zaczęła rosnąć. Jego zęby stały się ostre, długie i żółte. Przeobraził się w tygrysa; rzucił się jej do gardła. Nicole krzyknęła, czując uścisk kłów na swojej szyi. Była gotowa na śmierć. Ale tygrys osłabł; w jego boku tkwiła strzała. Nicole usłyszała czyjś głos i spojrzała w górę. Matka w królewskim płaszczu, ze złotym łukiem w ręku biegła w kierunku zawieszonego w powietrzu pozłacanego powozu.
— Mamo, zaczekaj…! — krzyknęła Nicole. Postać odwróciła się.
— Zostałaś uwiedziona — powiedziała matka. — Musisz być bardziej ostrożna. Mogę cię uratować tylko trzy razy. Strzeż się tego, czego nie widzisz, ale o czym wiesz.
Anawi wsiadła do powozu.
— Nie możesz umrzeć, Nicole. Kocham cię.
Skrzydlate konie zaprzężone do powozu były coraz wyżej, po chwili Nicole przestała je widzieć.
Powróciły kolorowe wzory. Gdzieś w oddali słychać było muzykę, przypominającą grę szklanych dzwoneczków. Potem rozległy się brawa. Nicole siedziała w pierwszym rzędzie, ojciec znajdował się tuż obok. Na scenie jakiś skośnooki człowiek z włosami do ziemi grał na trzech dziwacznych instrumentach. Ich dźwięk wypełniał całą przestrzeń. Nicole zachciało się płakać.
— Chodź — powiedział ojciec. — Musimy już iść.
Nagle przeistoczył się w wróbla. Uśmiechnął się do niej. Nicole rozwinęła skrzydła i razem wzlecieli w powietrze, opuszczając salę koncertową.
Muzyka zamilkła w oddali, słychać było tylko szum wiatru. Nicole spojrzała w dół na piękną dolinę Loary i dostrzegła dach domu w Beauvois. Cieszyła się, że wraca do domu. Ale tata — wróbel skierował się do Chinon. Wylądowali na jednym z drzew na terenie zamkowych ogrodów.
Pod nimi Henryk Plantagenet i Eleonora Akwitańska sprzeczali się o następstwo tronu.
Eleonora zbliżyła się do drzewa i dostrzegła wróble.
— Witaj, Nicole — powiedziała. — Nie wiedziałam, że tu jesteś.
Królowa Eleonora wyciągnęła rękę i pogładziła wróbla po brzuszku.
— Pamiętaj, Nicole — powiedziała — że przeznaczenie jest ważniejsze niż miłość. Możesz robić wszystko, jeżeli znasz swoje przeznaczenie.
Nicole poczuła woń dymu; komuś groziło niebezpieczeństwo. Razem z ojcem wzniosła się w górę. Skierowali się w stronę Normandii swąd dymu stawał się coraz wyraźniejszy. Gdzieś z dołu usłyszeli błaganie o pomoc.
Z Rouen patrzyła na nich jakaś dziewczyna. Ogień dosięgał już jej stóp. W powietrzu czuć było swąd palonego ciała. Modląc się, dziewczyna spuściła oczy; nad jej głową ksiądz uniósł krzyż.
— Błogosławiony Jezu… — szepnęła. Łzy spływały jej po policzkach.
— Uratujemy cię, Joanno! — krzyknęła Nicole obniżając lot. Wspólnie z ojcem rozluźnili jej więzy; dziewczyna objęła ich z wdzięcznością. Płomienie ognia sięgały coraz wyżej. Nagle zrobiło się ciemno.
Znów znalazła się w powietrzu. Tym razem była ogromną, białą, samotną czaplą. Skręciła w bok, by uniknąć spotkania z ramańskimi ptakami, które patrzyły na nią ze zdziwieniem.
Nicole widziała wszystkie szczegóły Nowego Jorku. W czterech miejscach dostrzegła ruch. Dziesięcionogi biot powoli zbliżał się do południowej ściany „szopy”. Na trzech placach z podziemnych źródeł uwalniało się ciepło; wyraźnie widziała je w podczerwieni. Obniżyła pułap lotu i bezpiecznie wylądowała w swojej studni.