— Myślisz, że nie był to wypadek? Że mogło to być morderstwo?
— Nie wiem, ale myśl ta nie daje mi spokoju. Był tam jeden dziwny szczegół, dla którego nie znaleziono żadnego wytłumaczenia. W najbliższym otoczeniu ciała czuć było jakiś dziwny zapach, wyjątkowo nieprzyjemny odór, którego nikt nie potrafił zidentyfikować. Czy nie sądzisz, iż ktoś mógł odkryć, że jest was dwóch, i z jakichś powodów mu się to nie podobało?
— Kto mógł wiedzieć, że zostałem zdublowany?
— Ludzie z tamtej planety. O ile byli tam jacyś ludzie…
— Owszem, byli — odparł Maxwell. — Chociaż wszystko było tam tak zdumiewające…
Wspomnienia ożyły, jakby znalazł się tam ponownie, i zaczął opowiadać. Krystaliczna planeta — a w każdym razie taka, która na pierwszy rzut oka wydawała się krystaliczna. Rozległa szklista równina ciągnąca się w nieskończoność i krystaliczne sklepienie podparte krystalicznymi filarami sięgającymi pozornie aż do nieba, chociaż ich szczyty ukryte były w mlecznobiałej poświacie — filarami wznoszącymi się w górę, aby podtrzymać ów dziwny nieboskłon. Pusta przestrzeń, przywodząca na myśl opustoszałą salę balową ogromnych rozmiarów, wysprzątaną i przygotowaną do balu, czekającą na muzykę i tancerzy, którzy nigdy się nie zjawili i nie zjawią; salę oszałamiającą swym splendorem i nikomu niepotrzebną wytwornością, która miała zostać pusta przez całą wieczność.
Tak, sala balowa — ale bez żadnych ścian, ciągnąca się w nieskończoność; nawet nie po horyzont, gdyż ledwo widoczną linię, gdzie owo dziwne, mlecznobiałe niebo stykało się z krystaliczną równiną, trudno było nazwać horyzontem.
Stał tam przytłoczony niepomiernym ogromem — przy czym wrażenia tego nie wywoływała ani bezgraniczna otchłań nieba, gdyż to zdawało się aż nazbyt namacalne, ani też ogromne odległości, bo i one nie były niewyobrażalne; poczuł się tak, jakby znalazł się nagle w pokoju domu gigantów i chciał trafić do drzwi, nie mając jednak żadnego pojęcia, gdzie szukać wyjścia. Nie było tam żadnego punktu orientacyjnego każdy filar stanowił dokładną kopię sąsiedniego, ani jedna chmura nie przesuwała się po niebie (jeśli w ogóle było to niebo), a każdy, choćby najmniejszy kawałek powierzchni nie wyróżniał się niczym z całej reszty, tak samo płaski i tak samo pokryty krystaliczną powłoką, ciągnącą się monotonnie we wszystkich kierunkach.
Chciał krzyknąć na cały głos, by przekonać się, czy jest tam jakaś żywa dusza, ale powstrzymał się, ogarnięty jakąś bezpodstawną, dopiero po dłuższej chwili uświadomioną obawą, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk mógłby ów zimny, błyszczący i skrzący się splendor zamienić w chmurę lodowych kryształków. Panowała nienaturalna, nie zakłócona najlżejszym nawet szmerem cisza. Absolutna cisza, wrażenie chłodu i osamotnienia — cały ten przepych oraz nieskazitelna biel zdawały się być zagubionymi w samotności.
Powoli, ostrożnie, bojąc się, że nawet odgłos jego kroków może obrócić cały ten świat w perzynę, odwrócił głowę i w tej samej chwili kątem oka złowił jakieś poruszenie — mignięcie, sprawiające wrażenie ruchu, jakby coś poruszało się tak szybko, że oko nie było w stanie uchwycić nawet samego ruchu. Zamarł, czując, jak jeżą mu się wszystkie włosy na karku. Nie wyczuwał jednak żadnego zagrożenia. Był pod tak silnym wrażeniem obcości, wręcz nierealności tego otoczenia, całkowicie odbiegającego od wszelkich ludzkich realiów, że zdawało mu się, iż w każdej chwili może postradać zmysły, nie mając nawet szans na to, by odwrócić wzrok.
Ale nic się nie stało. Zaczął się odwracać dalej, ostrożnie, cal po calu, aż spostrzegł, że stał zwrócony plecami do czegoś, co wyglądało na jakiś mechanizm — silnik? przyrząd? maszynę?
Nagle zrozumiał. Oto miał przed sobą owo dziwne urządzenie, które zmaterializowało go na krystalicznej planecie — tutejszy odpowiednik ziemskiego transmitera i odbiornika materii.
Tym samym zyskał pewność, że znalazł się poza Systemem Jenocie] Skóry. Nigdy nie słyszał o istnieniu podobnej planety, w całym poznanym wszechświecie nie było takiego miejsca. Wskutek jakiegoś błędu nie wylądował na jednym z globów Systemu Jenocie] Skóry, stanowiącym cel jego podróży, ale w jakimś odległym, zagubionym zakątku wszechświata, w miejscu, do którego ludzie nie dotrą może nawet i za milion lat, tak daleko od Ziemi, że dzieliła go od niej wprost niewyobrażalna odległość.
Raz jeszcze pochwycił wrażenie ruchu, jakby po krystalicznej powierzchni przesuwały się ledwie widoczne, żywe cienie. Na jego oczach zjawy zwolniły nagle, stały się wyraźniejsze i dostrzegł teraz, że było ich wiele — jakichś mglistych, rozedrganych sylwetek, dziwnie zlewających się ze sobą, a jednak stanowiących odrębne istoty. Pomyślał z przerażeniem, że stanął twarzą w twarz z duchami ludzi, z widmami byłych mieszkańców tej planety.
— Przyjąłem ich realność za pewnik — powiedział do Oopa. — Niejako założyłem, że są to mieszkańcy planety. Nie miałem zresztą innego wyjścia. Gdybym zwątpił w ich istnienie, zostałbym tam sam jak palec pośród nieskończonej, krystalicznej równiny. Być może ktoś inny, ktoś z ubiegłego stulecia nie pogodziłby się z tym faktem, uznałby owe cienie za wytwór własnej wyobraźni, ale ja spędziłem zbyt wiele godzin z Duchem, żeby wątpić o realności zjaw. Zbyt wiele miałem do czynienia ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, aby szukać jakichś pokrętnych uzasadnień istnienia stworzeń i środowiska nie mieszczących się w kategoriach ludzkiego rozumowania. A co najdziwniejsze, co jednocześnie podniosło mnie na duchu — one w jakiś sposób wyczuły, że ja zaakceptowałem ich naturę.
— I to cała tajemnica? — zapytał Oop. — Planeta duchów?
Maxwell pokiwał głową:
— Oto właśnie przykład klasycznego podejścia do sprawy. Pozwól jednak, że zadam ci pytanie. Czym według ciebie jest duch?
— Upiorem — mruknął Oop. — Zjawą.
— Ale co masz na myśli, mówiąc: upiór? Zdefiniuj mi zjawę.
— Dobra, dobra — żachnął się Oop. — Żartowałem tylko, więc nie stawiaj mnie od razu pod szubienicą. Zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że nie wiemy dokładnie, czym jest duch. Nawet Duch na dobrą sprawę tego nie wie. Wie tylko tyle, że istnieje, a przecież kto jak nie on powinien znać prawdę. Wiem, że jego też to dręczyło, wielokrotnie się nad tym zastanawiał. Kontaktował się nawet z innymi duchami, ale nadal nic pewnego nie wiadomo. Wynika stąd, że w obliczu zjawisk nadprzyrodzonych musimy się poddać…
— Zjawisk niezrozumiałych — wtrącił Maxwell.
— Może to jakiś rodzaj mutacji? — zasugerował Oop.
— Tak właśnie uważał Collins, ale pozostał w tych sądach osamotniony. Ja też się z nim nie zgadzałem, ale teraz, po wizycie na krystalicznej planecie, nie uważam już jego teorii za bzdurę. Co się dzieje z gatunkiem, który osiągnie kres swego istnienia, gdy jako gatunek minie swoje dzieciństwo, wiek dojrzały, a potem starość? Gatunki umierają podobnie jak jednostki, umierają ze starości. Co się wówczas dzieje? Oczywiście, należałoby się spodziewać, że nic; po prostu wymierają. Załóżmy jednak, że istnieje powód nie pozwalający tak po prostu umrzeć, zmuszający do tego, żeby trwać, żeby kurczowo trzymać się życia. Jakiś nadrzędny powód, na tyle istotny, że cała rasa nie może pozwolić sobie na luksus wymarcia.
— Jeżeli przeobrażenie się w ducha jest rzeczywiście mutacją, w dodatku mutacją świadomą, a ponadto sprawa dotyczy społeczeństwa na tyle rozwiniętego, że potrafiącego kontrolować mutację… — Oop przerwał i spojrzał pytająco na Maxwella. — Czy myślisz, że to możliwe?
— Chyba tak. Szczerze mówiąc, coraz bardziej jestem przekonany do tej teorii.