Oop wyciągnął w jego stronę słoik od przetworów.
— Napij się — powiedział. — Jak skończysz, ja też sobie jeszcze łyknę.
Maxwell wziął słoik, ale nie uniósł go do ust, wahając się przez chwilę. Oop sięgnął do sterty drzewa, olbrzymią dłonią objął polano i wrzucił je do ognia. W górę komina trysnął snop iskier. Na zewnątrz nocny wiatr zawodził między deskami okapu.
Uniósł słoik i napił się. Płyn spłynął mu przez gardło jak strumień lawy. Czknął, ponownie wyrażając w duchu życzenie, by choć raz mógł przełknąć ten trunek bez krztuszenia się. Wręczył słoik Oopowi. Ten uniósł go, ale nagle gwałtownie opuścił, zerkając sponad krawędzi szkła na Maxwella.
— Mówiłeś, że oni muszą żyć, że istnieje jakiś powód, który nie pozwala im po prostu umrzeć i każe trzymać się kurczowo życia wszelkimi dostępnymi środkami.
— Właśnie — odparł Maxwell. — Tym powodem jest informacja. Wiedza. Cała planeta jest nafaszerowana informacją, jakby to był magazyn wszelkiej wiedzy. Wątpię, czy wszystko co wiemy, stanowi choć dziesiątą część tego, co tam zgromadzono. Cała reszta to wiedza nowa, nieznana nam, a pewna część tego materiału całkowicie wykracza poza granice naszej wyobraźni. Taki zasób wiadomości moglibyśmy osiągnąć na pewno nie wcześniej niż za milion lat, o ile w ogóle bylibyśmy w stanie ją zgromadzić. Jest tam zmagazynowana, jak przypuszczam, z wykorzystaniem elektroniki, w taki sposób, że każdy atom zawiera jeden bit informacji. Każde dzieło zostało przeniesione na arkusz metalowej folii, gdzie, na wzór kartek w książkach, poukładanych i sklejonych w odpowiedniej kolejności, oddzielne informacje zapisywane są w kolejnych warstwach atomów, nie wątpię bowiem, że ten typ zapisu wykorzystuje warstwową strukturę krystaliczną metalu. Kiedy przeczytasz treść pierwszej warstwy, przechodzisz do następnej. Dokładnie tak samo jak w zwykłej książce, każda warstwa atomów odpowiada jednej stronie, a kolejna, znajdującą się niżej, następnej stronie. Jedna książka w jednym, cieńszym albo grubszym arkuszu folii. Nie pytaj mnie tylko, ile warstw atomów zawiera taka folia, nie podejmuję się nawet zgadywać. Myślę, że co najmniej setki tysięcy.
Oop podniósł szybko słoik i pociągnął z niego sporą porcję. Strumyk alkoholu spłynął po jego owłosionej piersi. Pozwolił sobie na potężne beknięcie.
— Nie mogą zostawić zgromadzonej wiedzy na pastwę losu — kontynuował Maxwell. — Muszą przekazać ją komuś, kto będzie potrafił z niej skorzystać. To właśnie skłania ich do trzymania się życia, aż do chwili, kiedy przekażą bibliotekę w godne ręce. Na miłość boską, dokładnie w takiej sytuacji się znalazłem. Upoważnili mnie do dokonania sprzedaży w ich imieniu.
— Do sprzedaży w ich imieniu!? Banda duchów, których istnienie wisi na włosku!? Cóż oni mogą chcieć? Jaką zaproponowali cenę?
Maxwell uniósł dłoń i otarł czoło, które niespodziewanie pokryło się kropelkami potu.
— Nie wiem — powiedział.
— Nie wiesz!? Jak możesz cokolwiek sprzedawać, jeśli nie znasz wartości towaru, nie wiesz, jaka jest cena wywoławcza?
— Stwierdzili, że przekażą mi później. Mówili, żeby znaleźć kogoś zainteresowanego i wtedy przyślą mi informację o cenie. — To jakiś kretyński sposób załatwiania interesów stwierdził zdegustowany Oop.
— Tak, wiem — przyznał Maxwell.
— Nawet nie zasugerowali wielkości ceny?
— Nie, w najmniejszym stopniu. Próbowałem im to wytłumaczyć, ale oni nie mogli, a może raczej nie chcieli zrozumieć. Od tamtej pory już setki razy zastanawiałem się nad rodzajem i wielkością ewentualnej ceny, ale nie doszedłem do niczego sensownego. Wszystko zasadza się na pytaniu, czego mogłaby chcieć gromada takich jak oni istot. Jak mi życie miłe, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
— Cóż, chyba jednak dobrze wiedzieli, na kogo zastawić swoje sidła. Jak masz zamiar się z tym uporać? — zapytał Oop.
— Pójdę i porozmawiam z Arnoldem.
— To nie będzie wcale łatwe.
— Zrozum, że muszę porozmawiać właśnie z Arnoldem, z nikim innym. Wszystko trzeba zachować w tajemnicy, nie można dopuścić do rozprzestrzenienia się plotek. Przyznasz, że sprawa jest co najmniej niezwykła. Jeżeli informacja o transakcji dostanie się do środków masowego przekazu, czy chociażby dotrze do uszu zwykłych plotkarzy, uniwersytet będzie musiał obejść się smakiem. Jeśli wszyscy zaczną o tym gadać, tamci coś wyniuchają i nie dojdziemy do porozumienia, a sam rozumiesz, że nie można tego wykluczyć, przecież działam zupełnie na oślep, wtedy cała Galaktyka skręciłaby się ze śmiechu. To musi pozostać pomiędzy Arnoldem i mną…
— Arnold jest wielkim, zarozumiałym głupcem, Peter. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. To tylko urzędnik. Ma w swoich rękach losy uniwersytetu. Nie dbam o to, czy ma tytuł rektora czy nie, w rzeczywistości jest jedynie urzędnikiem. Sprawy naukowe uniwersytetu nie obchodzą go ani trochę. Nie licz na to, że nadstawi karku i za trzy planety pełne wiedzy.
— Rektor Uniwersytetu musi być urzędnikiem…
— Gdyby sprawa wynikła kiedy indziej, może miałbyś pewne szanse — stwierdził posępnie Oop. — Ale akurat teraz, kiedy Arnold balansuje na cienkiej linie, kiedy trwa jeszcze przeprowadzka administracji z Nowego Jorku do tego cholernego miasteczka…
— Miasteczka z wielkimi tradycjami liberalnymi i… — żachnął się Maxwell.
— Politycy uniwersyteccy mają w nosie tradycje liberalne czy jakiekolwiek inne.
— Nie przypuszczam. Zresztą i tak muszę się zobaczyć z Arnoldem. Mógłbym sobie tylko życzyć, żeby na jego miejscu był ktoś inny. Nie mam odrobiny szacunku dla tego człowieka, ale właśnie on jest mi teraz potrzebny.
— Mogłeś się nie zgodzić.
— Na rolę pośrednika? Nie, nie mogłem, Oop. Żaden człowiek by nie odmówił. Gdyby zresztą musieli szukać kogoś innego, mogliby tracić na jakąś ofermę. Nie chcę twierdzić, że najlepiej nadaję się do tej roli, ale przynajmniej będę się starał. To ważne nie tylko dla nas, ale również dla nich.
— Polubiłeś tych ludzi?
— Trudno powiedzieć, że ich polubiłem. Na pewno podziwiam ich, może także trochę współczuję. Przecież zrobili, co mogli. Tak długo polowali na kogoś, komu mogliby przekazać tę wiedzę.
— Przekazać? Mówiłeś, że jest na sprzedaż?
— Tylko dlatego, że istnieje coś, czego oni pragną, albo potrzebują. Gdybym jeszcze wiedział, o co im może chodzić, moje zadanie byłoby znacznie łatwiejsze.
— Drobne pytanie. W jaki sposób porozumiewałeś się z nimi?
— Tabliczki — odparł Maxwell. — Mówiłem ci o tabliczkach, o arkuszach metalowej folii, na których została zgromadzona wiedza. Oni zapisywali swoje wypowiedzi na folii, a ja robiłem to samo.
— Ale jak mogłeś je odczytać…?
— Dali mi specjalne urządzenie, coś w rodzaju okularów, czy raczej gogli, choć to było nawet większe od gogli. Wielkie i ciężkie, prawdopodobnie zawierające skomplikowany mechanizm. Kiedy założyłem je na głowę, mogłem bez trudu odczytywać zapis na tabliczkach. Nie było to właściwie pismo, ale jak gdyby szeregi zawirowań w strukturze metalu. To trudno wytłumaczyć. W każdym razie, kiedy spoglądało się na owe zawirowania przez to urządzenie, od razu wiedziało się, jakie informacje zostały zapisane na arkuszu folii. Urządzenie można było nastawiać, jak się później przekonałem, na odczyt żądanej warstwy atomów. Ale na początku odczytywałem tylko to, co oni do mnie pisali, o ile można to nazwać pisaniem. Czasami w podobny sposób dzieciaki przekazują sobie wiadomości pisane kredą na tabliczkach. Potem ja utrwalałem odpowiedzi, przekazując bezpośrednio myśli do innego przyrządu, znajdującego się razem w zestawie z tą parą gogli, które miałem na głowie.