— Czy dlatego, że zostałem zdublowany? Dlatego, że jeden z nas nie żyje?
— Dzisiejsza prasa poranna pisze tylko o panu. Wszystkie nagłówki z pierwszych stron gazet mówią o człowieku, który wrócił z zaświatów. Czy słuchał pan radia lub oglądał telewizję?
— Nie. Nie miałem okazji.
— Cóż, przekonałby się pan, że zrobiono z tego cyrk na kółkach. Nie muszę chyba mówić, jakie to wszystko… krępujące.
— Chce pan powiedzieć, że to skandal?
— Sądzę, że można to tak nazwać. Administracja ma dość kłopotów bez konieczności zabierania głosu w takich sprawach jak pańska. Chociażby ta awantura z Shakespeare’em. Z tym się już nic nie da zrobić, lecz jeśli chodzi o pana, możemy jeszcze wykonać unik.
— To oczywiste, że takie przypadki jak Shakespeare’a czy mój, nie mogą przysłonić administracji wielu innych doniosłych problemów. Jak na przykład rozgrzebana ponownie sprawa pojedynku w Heidelbergu, albo dyskusja na temat etyki angażowania pewnych nieziemskich studentów do drużyn piłki nożnej i…
— Czy pan nie rozumie, że wszystko, co dzieje się w tym konkretnym miasteczku, ma wyjątkowe znaczenie? — jęknął Longfellow.
— Dlatego, że administracja została przeniesiona właśnie tutaj? Podczas gdy Oxford, California, Harvard i pół tuzina innych…
— Jeżeli chce pan znać moje zdanie — oznajmił chłodno Longfellow — to uważam tę decyzję części kolegium rektorskiego za nie przemyślaną. Administracja ma z tego powodu spore trudności.
— Co by się stało, gdybym po prostu poszedł na górę, wtargnął do administracji i zaczął walić pięścią w stół?
— Doskonale pan wie. Zostałby pan wyrzucony.
— A gdybym przyprowadził ze sobą paru chłopców z gazet i telewizji i kazał im czekać przed drzwiami?
— Przypuszczam, że wówczas nie zostałby pan wyrzucony. Niewykluczone, że nawet zobaczyłby się pan z rektorem. Mogę jednak zapewnić, że pod tego typu presją osiągnąłby pan zupełnie co innego, niż chciałby pan osiągnąć.
— A więc, tak czy inaczej, z góry jestem skazany na niepowodzenie.
— W istocie przybyłem z samego rana w zupełnie innej misji — oświadczył Longfellow. — Przynoszę dobre nowiny. — Mogę sobie wyobrazić te nowiny — burknął Maxwell.
A więc jaki ochłap na pożarcie jest pan gotów mi cisnąć, bylebym tylko zniknął?
— To nie żaden ochłap — stwierdził z kwaśną miną Longfellow. — Mam zaproponować panu posadę dziekana na eksperymentalnym wydziale, jaki Uniwersytet otwiera na planecie Gotyk IV.
— Chodzi o planetę zamieszkaną przez wiedźmy i czarowników?
— Dla kogoś o pańskiej specjalności jest to wyjątkowa okazja — zachwalał. — Magia rozwijała się tam bez ingerencji obcego intelektu, jak to miało miejsce na Ziemi.
— Sto pięćdziesiąt lat świetlnych stąd — rozważał na głos Maxwell. — Raczej na odludziu, a w dodatku dość ponurym, jak sądzę. Za to z dobrą pensją.
— Rzeczywiście, dosyć wysoką.
— Nie, dziękuję. Jestem zadowolony z mojej pracy tutaj.
— Pracy? — zdziwił się Longfellow.
— Oczywiście. Na wypadek, gdyby pan zapomniał, spieszę zauważyć, że jestem wykładowcą…
Logfellow pokręcił głową.
— Już nie — oznajmił. — Czyżby pan jakimś sposobem zapomniał? Przecież umarł pan ponad trzy tygodnie temu. Nie mogliśmy zostawić wakatu.
— Chce pan powiedzieć, że zatrudniliście kogoś na moim stanowisku?
— Ma się rozumieć — rzekł Longfellow z satysfakcją w głosie. — Jak się właśnie okazało, został pan bezrobotny.
10
Kelner przyniósł jajecznicę na bekonie, nalał kawy i odszedł, zostawiając Maxwella samego przy stoliku. Panoramiczne okno wychodziło na jezioro Mendota — płaszczyznę szklistego błękitu z niewyraźnym zarysem płonących purpurą wzgórz na przeciwległym brzegu. Wiewiórka, zbiegająca po pniu sękatego dębu, który wznosił się zaraz za szybą, zatrzymała się nagle, łebkiem w dół i wytrzeszczyła paciorkowate oczy na siedzącego przy stoliku mężczyznę. Z gałęzi dębu spływały powoli na ziemię brązowe i czerwone liście, kołysząc się w niewyczuwalnych prądach termicznych powietrza. Wzdłuż skalistego brzegu jeziora spacerowali, trzymając się za ręce, dziewczyna i chłopak.
Maxwell stwierdził w duchu, że przyjęcie zaproszenia Longfellowa do zjedzenia z nim śniadania byłoby niewątpliwie na poziomie i w dobrym tonie, ale od momentu, gdy nabrał pewności, że nie może niczego więcej oczekiwać od osobistego sekretarza rektora, marzył tylko o tym, by zostać sam. Chciał zyskać trochę czasu na ocenę sytuacji i przemyślenie wszystkiego — chociaż prawdopodobnie nie powinien teraz marnować ani minuty.
Oop miał rację. Musiał pozbyć się złudzeń, że uda mu się zaaranżować spotkanie z rektorem — nie tylko z powodu napiętego planu zajęć oficjela oraz obsesji jego personelu na punkcie załatwiania wszystkiego drogą służbową. Z jakichś, nie do końca zrozumiałych powodów, sprawa zdublowania Petem Maxwella przyjęła rozmiary skandalu, a Arnold nie życzył sobie, by w jakikolwiek sposób wiązano go z tą aferą. Kiedy tak wpatrywał się w znieruchomiałą za oknem, wbijającą w niego wyłupiaste oczka wiewiórkę, przyszło mu na myśl, że postawa administracji może być wynikiem przesłuchiwania go przez Draytona. Czyżby służby bezpieczeństwa miały Arnolda na oku? Choć brzmiało to niewiarygodnie, nie można było wykluczyć tej ewentualności. Jak by nie patrzeć, istniała prosta zależność między stopniem zdenerwowania Arnolda a pośpiechem, z jakim zaproponowano mu posadę na Gotyku IV. Administracja nie tylko nie chciała nic zrobić w sprawie drugiego Petera Maxwella, ale pragnęła też pozbyć się go jak najszybciej z Ziemi, wysłać na odludzie, byle tylko w jak najkrótszym czasie zapomniano o jego istnieniu.
To zrozumiałe, że stanowisko wykładowcy w Nadprzyrodzonym zostało obsadzone zaraz po śmierci tamtego Petem Maxwella. Mimo wszystko zajęcia musiały się odbywać zgodnie z planem, nie mogło być luk w wykładach. Ale mogli przecież znaleźć dla niego jakąś inną posadę. Fakt, że tego nie zrobiono oraz pośpiech, z jakim zaproponowano mu stanowisko na Gotyku IV, nie zostawiały wątpliwości, iż jego obecność na Ziemi nie była pożądana.
Sprawy gmatwały się coraz bardziej. Do wczoraj administracja nie mogła wiedzieć o istnieniu dwóch Peterów Maxwellów. Nie istniał żaden problem, nie było podstaw do podejmowania jakichkolwiek kroków, aż do chwili dotarcia do nich tej informacji. Wynikało stąd, rozumował Maxwell, że ktoś bardzo szybko dotarł do administracji — ktoś, kto chciał się go pozbyć, komu jego obecność wyraźnie przeszkadzała. Ale w czym mogła przeszkadzać? Odpowiedź na to pytanie nasuwała się sama, była aż tak oczywista, że instynktownie ją odrzucił. Szybko zaczął szukać innych wyjaśnień, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Zostawało tylko to — ktoś musiał wiedzieć o zmagazynowanych na krystalicznej planecie zasobach informacji i chciał wykluczyć go z całej sprawy.
W grę wchodziła tylko jedna osoba. Carol wymieniła nazwisko Churchilla — był on w jakiś sposób powiązany z przedstawioną Czasowi ofertą kupna Artefaktu. Czy to możliwe, żeby Artefakt był kluczem do wiedzy zgromadzonej na krystalicznej planecie? Niewykluczone, chociaż trudno było powiedzieć cokolwiek pewnego, nikt przecież nie wiedział, czym w rzeczywistości był Artefakt.
Fakt, że w tę transakcję zaangażowany był właśnie Churchill, nie stanowił niespodzianki. Rzecz jasna, on tylko pośredniczył, występował w imieniu kogoś, kto nie chciał ujawnić swojej tożsamości. Przy tego typu transakcjach ktoś taki jak Churchill mógł oddać nieocenione usługi. Był zawodowym pośrednikiem i dobrze znał swój fach. Miał odpowiednie powiązania, a przez długie lata prowadzenia podobnych transakcji z pewnością udało mu się znaleźć dojścia do nieoficjalnych źródeł informacji w wielu różnorodnych, nierzadko ważnych instytucjach.