Выбрать главу

Ponure, ciemne, przerażające piękno biło z tej ilustracji i Maxwellowi wydawało się, że w półmroku i ciszy czytelni rozlega się łopot skórzastych, czarnych skrzydeł. Na tle niesamowitego krajobrazu widniały fantastyczne stwory, a zarówno pejzaż jak i postacie, co można było wyczuć na pierwszy rzut oka, nie były tylko wytworami fantazji, dziwacznymi płodami wytrąconego z równowagi umysłu, a ich zarysy wynikały z podstaw jakiejś solidnej, choć obcej geometrii, były spójne i logiczne, chociaż niepodobne do niczego bliskiego i znanego. Forma, kolorystyka, podejście do tematu i jego ujęcie nie stanowiły jedynie zniekształcenia ludzkiego widzenia świata; odnosiło się nieodparte wrażenie, że obraz jest uproszczonym przedstawieniem sytuacji pochodzącej z obszaru krańcowo odmiennego od wszystkiego, co znane było człowiekowi. Jeżeli był to groteskowy symbolizm, jak ów styl nazwał autor książki, to do czegoś podobnego, stwierdził w duchu Maxwell, można dojść jedynie w efekcie długotrwałych, mozolnych studiów.

Odwrócił kartkę. Druga reprodukcja była podobna, również nasuwała wrażenie czegoś całkowicie oderwanego od znanych człowiekowi pojęć. Odmienna sceneria, inne postacie na tle innego krajobrazu, lecz podobnie jak w poprzednim przypadku przesycona wstrząsającym ładunkiem realizmu. To nie mógł być wytwór wyobraźni, artysta musiał kiedyś spoglądać na ów pejzaż własnymi oczyma, a obraz stanowił jedynie próbę odtworzenia go na podstawie wspomnień. Jak człowiek usiłujący domyć ręce, który mydli je energicznie kawałkiem twardego, ostrego mydła, szoruje raz za razem, bez końca, w desperackich próbach usunięcia przy pomocy fizycznego oddziaływania plamy istniejącej wyłącznie w jego psychice. Możliwe, że malarz faktycznie oglądał tę scenę, lecz nie własnymi, ludzkimi oczyma, lecz poprzez obce systemy optyczne jakiejś nieznanej, nie istniejącej już rasy.

Maxwell siedział wpatrzony w reprodukcję, zafascynowany i mimo szczerego pragnienia nie potrafił oderwać od niej oczu. Czuł się schwytany w pułapkę niesamowitego, zniewalającego piękna, jakiejś przerażającej, ukrytej, nie docierającej do niego logiki. Przypomniał sobie słowa Krewetki, że czas — będący, co prawda, czynnikiem uniwersalnym — nie stał się przedmiotem rozważań jego współziomków, nigdy nie odcisnął swego piętna na całej kulturze. Tu zaś, w tych wielobarwnych reprodukcjach, zawarte było coś, o czym z kolei nigdy nie myślała ludzkość, co wymykało się nawet ludzkiej wyobraźni.

Uniósł dłoń, żeby zamknąć książkę, ale zawahał się, jakby coś go powstrzymało — jakiś wewnętrzny głos nakazywał mu nie zamykać albumu, lecz nadal przyglądać się reprodukcjom.

Uświadomił sobie, że to właśnie owa intrygująca obcość nie pozwala mu oderwać wzroku od obrazu, że stała się ona denerwującym, nierozpoznawalnym świadomie czynnikiem, który zniewolił jego umysł.

Opuścił rękę i siedział dalej, wbijając oczy w ilustrację. Po chwili odwrócił powoli stronę, a kiedy spojrzał na trzecią reprodukcję, wrażenie obcości w jednej chwili zniknęło. Miał przed sobą uwiecznione migotanie, oddane przy pomocy niezwykłej techniki artystycznej, jak gdyby obraz pokrywała miejscami jakaś dziwnie odbijająca światło substancja, w jednej chwili doskonale widoczna, w następnej znikająca niemal całkowicie.

Z rozdziawionymi ustami gapił się w to migotanie — najprawdopodobniej złudzenie optyczne, lecz w jakże mistrzowski sposób wykorzystane w obrazie przez artystę. Nieważne zresztą, złudzenie czy nie, jego efekt bez trudu mógł być rozpoznany przez kogoś, kto zetknął się z widmowymi mieszkańcami krystalicznej planety.

Pośród zgęstniałej ciszy i półmroku, wypełniających czytelnię, w jego umyśle niczym krzyk rozbrzmiało pytanie: W jaki sposób Albert Lambert mógł wiedzieć cokolwiek o istotach z krystalicznej planety?

12

— Słyszałem o twoim przypadku i wydał mi się zupełnie niewiarygodny — odezwał się Allen Preston. — Ale źródła moich informacji wydawały się bez zarzutu, zatem poczyniłem starania, żeby się z tobą zobaczyć. Muszę przyznać, Peter, że twoja sytuacja trochę mnie niepokoi. Z prawnego punktu widzenia znalazłeś się w wyjątkowo kłopotliwym położeniu.

Profesor usiadł w fotelu przed biurkiem Prestona.

— Też tak sądzę — stwierdził. — Po pierwsze: okazało się właśnie, że straciłem pracę. Czy w takim przypadku jak mój można mówić o okresie wypowiedzenia?

— W przypadku takim jak twój? — adwokat powtórzył pytanie. — A jaki to jest właściwie przypadek? Nikt nic nie wie. Wszyscy o tym mówią, ale nikt nie wie nic konkretnego. Osobiście…

Maxwell uśmiechnął się z przekąsem. — Jasne. Sam chciałbyś znać prawdę. Jesteś zdezorientowany, zakłopotany i niezbyt pewien, czy nie majaczysz. Zastanawiasz się właśnie, czy rzeczywiście jestem Peterem Maxwellem.

— A jesteś? — spytał Preston.

— Tak, tego akurat jestem pewien. Nie potrafiłbym oszukać ani ciebie, ani kogokolwiek innego. Było nas dwóch. Coś stało się z wzorcem falowym. Jeden z nas trafił do Systemu Jenocie] Skóry, drugi w zupełnie inne miejsce. Ten, który dotarł do Jenocie] Skóry, wrócił na Ziemię i zginął. Ja wróciłem dopiero wczoraj.

— I odkryłeś, że w świetle prawa nie żyjesz.

Maxwell potwierdził skinieniem głowy. — Mieszkanie zostało wynajęte komu innemu, wszystkie moje rzećzy przepadły. Na uniwersytecie powiedziano mi, że obsadzono już moje stanowisko, zostałem więc bez pracy. Właśnie dlatego pytałem o okres wypowiedzenia.

Preston odchylił się na oparcie fotela i popatrzył na Maxwella w zamyśleniu. — Formalnie władzom uniwersytetu nie można nic zarzucić. Jesteś martwy. Nie może być mowy o żadnym okresie wypowiedzenia, przynajmniej do czasu ponownego uznania cię za żywego.

— W wyniku długotrwałego procesu prawnego?

— Tak, raczej tak. Trudno tu cokolwiek przesądzać, byłaby to sprawa bez precedensu. Istnieją precedensy w przypadkach mylnych identyfikacji, kiedy człowieka zmarłego błędnie utożsamia się z osobą nadal żyjącą. Ale w twoim przypadku nie ma żadnej pomyłki. Człowiek, który był bez wątpienia Peterem Maxwellem, jest bez wątpienia martwy, nie można w takim przypadku skorzystać z precedensu ponownego ustalenia tożsamości. Staniemy przed koniecznością stworzenia nowego precedensu na drodze mozolnego przedzierania się przez gąszcz argumentów prawnych. To może trwać latami. Prawdę powiedziawszy, nie mam nawet pojęcia jak i od czego zacząć. Na pewno można taką sprawę przeprowadzić, można dowieść swego, ale będzie to kosztowało mnóstwo pracy i wiele wysiłku. Na początku, rzecz jasna, musimy ustalić, kim z punktu widzenia prawa jesteś.

— Kim jestem!? Na miłość Boską, Al! Przecież obaj wiemy, kim jestem.

— Ale prawo tego nie wie. W chwili obecnej prawo nie może określić twojej tożsamości. Nie posiadasz osobowości prawnej. Absolutnie żadnej. Wszystkie twoje karty identyfikacyjne zostały przekazane do archiwum i tam zarejestrowane…

— Ale ja nadal mam swoje dokumenty — wtrącił nieśmiało Maxwell. — Tu, w kieszeni.