— Słucham.
— Będzie pojazd kołowy, żeby zabrać pan do dom.
— Nie ma takiej potrzeby. Pas transportowy przechodzi tuż obok jej domu — zaprotestował Maxwell.
— Raz jeszcze przeproszenie — rzekł Krewetka z uporem — ale ona myśleć tak najlepiej. Jest dużo tu i tamowania przez różne typy kreatur, by poznać pana miejsce pobytu.
— A czy możesz mi zdradzić, skąd panna Clayton zna miejsce mojego pobytu? — spytał Maxwell.
— Naprawdę nie wiedzieć.
— Mniejsza z tym. Czy mógłbyś podziękować ode mnie pannie Clayton?
— Z przyjemność — powiedział Krewetka.
14
— Zawiozę pana pod tylne wejście — zakomunikował kierowca. — Przed frontem kręci się mnóstwo dziennikarzy. Potem pewnie sobie pójdą, ale na razie jest ich tam co niemiara. Panna Clayton sugerowała, żeby uchronić pana przed nimi.
— Dziękuję — odparł Maxwell. — To bardzo miło z pańskiej strony.
Stwierdził w duchu, że Nancy, jak zwykle, przejęła inicjatywę, uważając prawo do kierowania krokami innych ludzi za swój przywilej.
Jej dom stał na niewysokiej skarpie górującej nad zachodnim brzegiem jeziora. Po lewej stronie dostrzegał niewyraźne odblaski słabej poświaty księżycowej na powierzchni wody. Fronton domu tonął w powodzi świateł, ale od podwórza panowały całkowite ciemności.
Samochód skręcił z autostrady i wspinał się powoli wąskim, wysadzanym olbrzymimi dębami asfaltowym podjazdem. Nad uliczką, nawołując się krzykliwie, krążyły stada spłoszonych ptaków, a światła reflektorów wyławiały z mroku na krótką chwilę ociężale bijące skrzydłami sylwetki. Z głębi przypominającego tunel podjazdu nadbiegły ujadając wściekle dwa wielkie psy, zawróciły, po czym zaczęły biec po obu stronach samochodu.
— Gdyby szedł pan pieszo, pożarłyby pana żywcem — zachichotał kierowca.
— Skąd one się wzięły? — zdumiał się Maxwell. — Czyżby Nancy doszła nagle do wniosku, że potrzebna jej ochrona tych wściekłych psów?
— Nie chodzi o pannę Clayton. Jest tu ktoś jeszcze.
Profesor wysiłkiem woli powstrzymał cisnące się na usta pytanie.
Samochód pokonał wijącą się alejkę, zajechał przed otwarty krużganek i zatrzymał.
— Jesteśmy przed tylnym wejściem — oznajmił kierowca. — Nie musi pan pukać. Proszę iść prosto korytarzem aż do kręconych schodów. Przyjęcie odbywa się na piętrze, od frontu.
Maxwell zaczął otwierać już drzwi samochodu, ale się zawahał.
— Psów nie musi się pan obawiać — uspokoił go kierowca. — Rozpoznają samochód. Nie tkną nikogo, kto z niego wysiada.
Rzeczywiście, psy gdzieś zniknęły. Maxwell pospiesznie przeskoczył trzy schodki, otworzył tylne drzwi i wszedł do holu.
Otoczyły go ciemności. Tylko niewielka smużka światła sączyła się w dół krętą klatką schodową — widocznie ktoś zostawił włączone światło na podeście pierwszego piętra. Ale to było wszystko, cały korytarz tonął w mroku. Gdzieś z frontowej części domu dochodziły stłumione odgłosy przyjęcia.
Stał przez chwilę bez ruchu, przyzwyczajając oczy do ciemności, aż wreszcie zaczął dostrzegać, że korytarz wiedzie prosto ku środkowej części budynku, mijając podnóże kręconych schodków. Tam dalej, być może za zakrętem korytarza, musiały znajdować się jakieś drzwi prowadzące do tej części domu, gdzie odbywało się przyjęcie.
To dziwne, pomyślał. Skoro Nancy wydała kierowcy dyspozycje, by podwiózł go pod tylne wejście, powinna była także polecić komuś ze służby, by czekał tu na niego, albo przynajmniej zostawić włączone światło w holu, żeby bez trudu mógł odnaleźć drogę.
To dziwne i raczej niezręczne — przybywać na przyjęcie w ten właśnie sposób, po omacku szukać przejścia korytarzem w kierunku całej reszty zaproszonych gości. Przez chwilę miał nawet ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść, pomaszerować z powrotem do chałupy Oopa. Ale przypomniał sobie o obecności psów. Na pewno kręciły się gdzieś w pobliżu, a wyglądały na złośliwe bestie.
Pomyślał, że cała ta historia nie jest w stylu Nancy. Ona nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego. Coś tu było nie w porządku i coraz mniej mu się to podobało.
Ruszył ostrożnie w głąb holu, uważając na krzesło lub stół, które mogłyby stać na jego drodze. Widział teraz nieco lepiej, ale korytarz nadal był dla niego mrocznym, pozbawionym szczegółów tunelem.
Minął schody i zaczął dreptać ostrożnie u ich podnóża, nie chcąc potknąć się o stopnie. Tutaj było jeszcze ciemniej, światełko sączące się z góry nie docierało do niego prawie wcale.
— Profesor Maxwell? — rozbrzmiał jakiś głos. — Czy to pan, profesorze?
Maxwell zastygł w pół kroku, balansując na jednej nodze, po czym powoli opuścił uniesioną stopę na podłogę i znieruchomiał, czując, że całe jego ciało okrywa się gęsią skórką.
— Wiem, że pan gdzieś tu jest, profesorze Maxwell odezwał się ponownie głos.
Właściwie nie był to głos, Maxwell mógł przysiąc, że nie rozległ się żaden dźwięk, a jednak wyraźnie docierały do niego słowa, może nie tyle za pośrednictwem uszu, co pojawiające się bezpośrednio w mózgu.
Czuł wzbierający strach, próbował go przezwyciężyć, ale nie potrafił pozbyć się poczucia zagrożenia. Odnosił wrażenie, że coś czyha na niego pośród ciemności, gotowe w każdej chwili uderzyć.
Chciał coś powiedzieć, ale w gardle tkwił knebel przerażenia.
— Czekałem tu na pana, profesorze — powiedział znowu głos. — Chcę z panem porozmawiać. Sądzę, że zarówno w pańskim jak i w moim interesie.
— Gdzie pan jest? — wydusił z siebie Maxwell.
— Za drzwiami, zaraz z pańskiej lewej strony.
— Nie widzę tu żadnych drzwi.
Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, żeby nie wdawać się w dyskusje, tylko uciekać, wynosić się stąd najszybciej, jak tylko potrafił.
Ale nie był w stanie się poruszyć, nie mógł zmusić się do ucieczki. Zresztą, którędy miałby uciekać? Drogę powrotną przez tylne drzwi odcinały czekające gdzieś na zewnątrz psy. Gdyby pobiegł dalej pogrążonym w ciemnościach korytarzem, z pewnością poprzewracałby jakieś sprzęty, narobił straszliwego hałasu, alarmując zebranych na górze gości, którzy znaleźliby go posiniaczonego, w podartym ubraniu i pocącego się ze strachu. Nie wątpił bowiem, że gdy tylko zacznie uciekać, strach zapanuje nad nim niepodzielnie.
Wystarczająco źle wyglądało wkradanie się na przyjęcie tylnym wejściem. Gdyby w dodatku znaleziono go tu w opłakanym stanie…
Żeby to jeszcze był normalny głos, jakikolwiek rodzaj głosu, nie podsycający przerażenia… Ale to nie był zwykły głos — ten całkowity brak intonacji, surowe, mechaniczne, drażniące pojawianie się słów w mózgu. Nie mógł pochodzić od człowieka. Tam, w pokoju, przebywał Nieziemiec.
— Drzwi znajdują się obok pana — ponaglał płaski, twardy głos. — Proszę zrobić mały krok w lewo i popchnąć je. Sytuacja stawała się śmieszna. Mógł jedynie wejść do pokoju albo odwrócić się i uciekać. Powinien po prostu pójść dalej, wiedział jednak, że w tej samej chwili, kiedy odwróci się plecami do ukrytych w ciemnościach drzwi, zacznie biec — nie z własnej woli, ale powodowany panicznym strachem, przerażony tym, co czyha za jego plecami.
Przesunął się o krok w lewo, wymacał drzwi i pchnął je. Pokój również tonął w ciemnościach, lecz przez okna wpadało nieco światła którejś z lamp płonących na frontowym dziedzińcu, oświetlając tkwiącą pośrodku pomieszczenia kulistą istotę. Zwisający, galaretowaty brzuch połyskiwał fluorescencyjnie, sprawiając wrażenie okrągłego akwarium, w którym hodowano luminescencyjne żyjątka morskie.