— Tak, ma pan całkowitą rację — odezwało się stworzenie. — Jestem przedstawicielem rasy, którą wy nazywacie Kołowcami. Specjalnie do celów mojej wizyty na Ziemi przybrałem sobie miano, które wasze umysły przyswoją bez trudu. Może mnie pan nazywać Mr Marmaduke. Tylko dla konwenansu. Mam nadzieję, że pan rozumie, iż nie jest to moje prawdziwe nazwisko. W rzeczywistości nikt z nas nie posiada nazwiska, nie są nam potrzebne. Indentyfikujemy się w zupełnie inny sposób.
— Miło mi pana poznać, panie Marmaduke — wycedził powoli Maxwell. Nie mógł mówić normalnie, jego wargi, podobnie jak reszta ciała, były dziwnie zesztywniałe, jakby zmrożone.
— Mnie także, profesorze.
— Skąd pan wiedział, kim jestem? — zapytał Maxwell. Zdaje się, że nie miał pan żadnych wątpliwości. Wiedział part, rzecz jasna, że będę przechodził właśnie tędy.
— Oczywiście — przytaknął Kołowiec.
Teraz Maxwell miał okazję przyjrzeć się nieco lepiej legendarnej istocie. Nadęte, obłe ciało wspierało się na dwóch kołach, a dolna, owalna część połyskiwała, sprawiając wrażenie misy pełnej kłębiących się robaków.
— Jest pan gościem Nancy? — zapytał.
— Tak, oczywiście — odparł Mr Marmaduke. — Gościem honorowym, jak sądzę, pośród tej całej zbieraniny.
— Zatem powinien pan być razem ze wszystkimi.
— Wymówiłem się zmęczeniem — wyjaśnił Mr Marmaduke. — To drobny wykręt, przyznaję, jako że nigdy nie bywam zmęczony. Wyszedłem więc, aby odpocząć chwilę…
— I poczekać na mnie?
— W istocie — przyznał Mr Marmaduke.
Czyżby Nancy…? pomyślał Maxwell. Nie. Nancy prawie na pewno nie była w to zamieszana. Była zbyt ograniczona, troszczyła się jedynie o swoje bezustanne przyjęcia, a tym samym nie byłaby zdolna do jakiejkolwiek intrygi.
— Jest pewna sprawa, o której powinniśmy porozmawiać — zagaił Mr Marmaduke. — Sprawa, która może przynieść zyski nam obojgu. Pan szuka kupca, jak się domyślam, na pewien dość niezwykły towar. Otóż ja byłbym, przynajmniej w pewnym stopniu, zainteresowany tym towarem.
Maxwell cofnął się o krok, gwałtownie szukając jakiejś odpowiedzi. Ale nie był w stanie wymyślić niczego sensownego. Powinien być na to przygotowany, a przynajmniej spodziewać się czegoś podobnego.
— Pan milczy, a przecież nie może być mowy o pomyłce kontynuował Mr Marmaduke. — Nie mam wątpliwości, że to pan występuje w roli pośrednika przy tej transakcji.
— Owszem, jestem pośrednikiem — przyznał Maxwell. Zdawał sobie sprawę, że zaprzeczenie nie ma najmniejszego sensu. W taki czy inny sposób owo obleśne stworzenie dowiedziało się o istnieniu krystalicznej planety i bogactwie zgromadzonej tam wiedzy. Możliwe, że znało również cenę. Czyżby to właśnie Kołowiec złożył ofertę na zakup Artefaktu?
— Zatem proponuję, abyśmy przeszli od razu do interesów i omówili warunki — rzekł Mr Marmaduke. — Nie zapominając, rzecz jasna, o określeniu należnego panu profitu.
— Obawiam się, że w chwili obecnej jakiekolwiek omawianie warunków nie ma sensu — odezwał się Maxwell. — Ja sam nie znam warunków transakcji, miałem jedynie znaleźć potencjalnych nabywców i dopiero wówczas…
— Proszę się nie martwić — wtrącił Mr Marmaduke. — Jestem w posiadaniu brakującej panu informacji, znam warunki transakcji.
— I zapłaci pan żądaną cenę?
— O tak, bez zastrzeżeń — pospiesznie rzucił Kołowiec. Już niedługo, kiedy tylko doprowadzę do końca pewne negocjacje, będę w stanie ją zapłacić. Zostanie nam wtedy jedynie dopełnić formalności i bez zbytnich ceremonii czy kłopotów zakończyć całą sprawę. Jedyną rzeczą, jak mam wrażenie, którą powinniśmy teraz ustalić, jest wysokość pańskiego honorarium. Proszę się więc nie krępować.
— Mogę się spodziewać, że będzie to odpowiednio wysokie honorarium — stwierdził sarkastycznie Maxwell.
— Rozważaliśmy propozycję powierzenia panu stanowiska bibliotekarza, gdyż będzie to chyba najlepsze określenie, biorąc pod uwagę towar, który zamierzamy nabyć — stwierdził Mr Marmaduke. — Sam pan rozumie, że trzeba będzie włożyć wiele pracy w usystematyzowanie i uporządkowanie całego zbioru. Doszliśmy do wniosku, że do tej pracy najlepszy byłby ktoś pańskiego pokroju, sądzę także, że i dla pana stanowiłoby to niezwykle interesujące zajęcie. A co się tyczy wynagrodzenia, profesorze Maxwell, a także innych warunków zatrudnienia, oczekujemy pańskich propozycji.
— Będę się musiał nad tym zastanowić.
— Bez wątpienia. W takim przypadku należy się z pewnością zastanowić. Chcę jednak zapewnić, że może pan liczyć na naszą hojność.
— Nie to miałem na myśli — powiedział Maxwell. — Muszę przemyśleć całość sprawy, zastanowić się, czy w ogóle będę skłonny przeprowadzić tę transakcję dla pana.
— Czyżby obawiał się pan, że towar dostanie się w nieodpowiednie ręce?
— Coś w tym rodzaju — przyznał Maxwell.
— Profesorze Maxwell — zaczął władczym tonem Kołowiec. — Zachowałby się pan rozsądnie, gdyby zostawił pan na boku podobne wątpliwości. Najlepiej by było, gdyby nie miał pan co do nas w ogóle żadnych wątpliwości. Jesteśmy całkowicie zdecydowani na zdobycie tego, co pan ma do zaoferowania. A więc w pańskim żywotnym interesie leży zawarcie umowy z nami.
— Czy chcę tego, czy nie? — upewnił się Maxwell.
— Nie określiłbym tego aż tak brutalnie — stwierdził mr Marmaduke. — Ale ma pan całkowitą rację.
— Pańska pozycja nie jest chyba na tyle mocna, aby stawiać sprawę w ten sposób — zauważył Maxwell.
— Sądzę, że pan po prostu nic nie wie o pozycji, z jakiej występujemy — oznajmił Kołowiec. — Wasza wiedza dotyczy tylko niewielkiego wycinka przestrzeni. Skąd możecie wiedzieć, co kryje się w nieznanych wam rejonach Galaktyki?
W brzmieniu tych słów, w sposobie, w jaki zostały wypowiedziane, było coś, co przeniknęło Maxwella dreszczem, jak gdyby przez ten pokój przetoczył się nagle ostry podmuch lodowatego wiatru, pochodzącego z niezbadanych rejonów wszechświata.
„Wasza wiedza dotyczy tylko niewielkiego wycinka przestrzeni” — w jego umyśle ponownie rozbrzmiały słowa tamtego. Skąd można wiedzieć, co kryje się w nie zbadanych rejonach Galaktyki? Oczywiście, tego nikt nie mógł wiedzieć. Pewne było tylko to, że gdzieś poza najdalej wysuniętymi przyczółkami cywilizacji ziemskiej zaczyna się imperium Kołowców. Docierały stamtąd różne, mrożące krew w żyłach opowieści, rodzące się głównie w ludzkiej wyobraźni, zainspirowanej jak zawsze, ciekawością tego co nieznane, niewiadome, a znajdujące się o wyciągnięcie ręki.
Kontakty z Kołowcami były sporadyczne, nadal prawie nic o nich nie wiedziano — już tylko ten fakt sam w sobie mógł napawać lękiem. Ani ze strony Kołowców, ani ludzi, czy też przyjaciół lub sprzymierzeńców jednych i drugich, nie było żadnych gestów dobrej woli, nikt nie chciał pierwszy wyciągnąć dłoni. Na styku obu kultur wytworzyła się samoistnie granica, a żadna ze stron nie spieszyła się do jej przekroczenia.
— Może łatwiej byłoby mi podjąć decyzję- odezwał się w końcu Maxwell — gdyby moja wiedza została poszerzona, gdybyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o was.
— Pamiętacie tylko o tym, że jesteśmy robakami — wyrzucił z siebie Mr Marmaduke, a słowa te przepełnione były pogardą. — Jesteście nietolerancyjni.
— Nie jesteśmy nietolerancyjni — odparł Maxwell ze złością — i wcale nie uważamy was za robaki. Wiemy, że stanowicie coś, co można by nazwać kompleksem ula. Wiemy, że każdy z was jest kolonią stworzeń podobnych do tych form życia, które tu, na Ziemi, zaliczamy do insektów. Oczywiście, bardzo różnicie się od nas budową, ale tak samo różnią się od nas liczni mieszkańcy wielu różnych planet. Bardzo nie lubię słowa „nietolerancyjny”, panie Marmaduke, ponieważ implikuje ono, że powinna istnieć tolerancja, a przecież nie może być mowy o tego typu kryterium — ani w stosunku do pana, ani do mnie, ani do jakiejkolwiek innej istoty we wszechświecie.