Stwierdził, że aż trzęsie się z wściekłości i zdziwił go nieco fakt, iż do tego stopnia wyprowadziło go z równowagi jedno słowo. Ze spokojem odebrał wiadomość o tym, że Kołowiec zamierza kupić wiedzę zgromadzoną na krystalicznej planecie, natomiast zapłonął wściekłością słysząc to jedno, specyficzne słowo. Możliwe iż powodem był fakt, że wobec konieczności pokojowego współżycia przedstawicieli tak wielu różniących się od siebie ras, zarówno tolerancja jak i nietolerancja stały się wyświechtanymi hasłami.
— Pańska argumentacja jest przekonywająca i logiczna stwierdził Marmaduke. — Możliwe, że nie jest pan nietolerancyjny…
— Nawet gdyby w grę wchodziło coś takiego jak nietolerancja, nie mogę zrozumieć, dlaczego miałby pan czuć się urażony. Powinna to być ujma bardziej dla tego, kto okazuje podobne uczucia niż dla tego, przeciwko komu są one skierowane. Świadczyłaby nie tylko o złych manierach, ale również o niskim poziomie wiedzy. Nie ma nic głupszego niż nietolerancja.
— Cóż zatem, jeżeli nie brak tolerancji, stanowi przyczynę pańskiego wahania? — zapytał Kołowiec.
— Chciałbym wiedzieć, jak zamierzacie wykorzystać ten towar? Chciałbym poznać przyświecające wam cele. Chciałbym dowiedzieć się o was jeszcze wielu innych rzeczy.
— Żeby mógł pan nas osądzić?
— Nie wiem — odparł cierpko Maxwell. — Czy w podobnej sytuacji możliwy jest jakikolwiek osąd?
— Mówimy zbyt wiele — uciął Mr Marmaduke. — A z tej rozmowy nic nie wynika. Uświadomiłem sobie, że pan nie ma najmniejszego zamiaru wejść z nami w jakiekolwiek układy.
— Nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać panu rację stwierdził Maxwell.
— Cóż, będziemy musieli znaleźć inny sposób — oświadczył Mr Marmaduke. — Pańska odmowa oznacza dla nas poważną stratę czasu i wiele kłopotów. Rozumie pan, że nie może liczyć na wdzięczność z naszej strony.
— Sądzę, że uda mi się jakoś znieść waszą niewdzięczność — odparł Maxwell.
— Być stroną wygrywającą, szanowny panie, oznacza także mieć z góry określoną przewagę — ostrzegł go Marmaduke.
Jakiś wielki cień przemknął obok Maxwella. Kątem oka zdążył złowić jedynie błysk białych kłów, ciemny zarys muskularnego ciała.
— Nie! — krzyknął. — Sylwester! Nie! Zostaw go!
Mr Marmaduke ruszył błyskawicznie. Jego koła zamieniły się w wirujące smugi. Zakręcił ciasnym półkolem wymijając szarżującego Sylwestra i potoczył się w stronę drzwi. Pazury tygrysa zazgrzytały o podłogę i kocur zawrócił śladem uciekiniera. Widząc, że Kołowiec sunie prosto na niego, Maxwell uskoczył pod ścianę, ale jedno z kół zdążyło zawadzić o jego ramię i został brutalnie odepchnięty do tyłu. Ze świstem Mr Marmaduke przetoczył się i znalazł za drzwiami. Sylwester popędził za nim niczym długi, sprężysty, brunatny pocisk, zdający się ledwie dotykać łapami podłogi.
— Sylwester! Stój! — krzyknął Maxwell, rzucając się w stronę drzwi. W korytarzu zakręcił gwałtownie, nogi mu się rozjechały na śliskiej podłodze, ale zdołał jakoś utrzymać równowagę.
W głębi korytarza dostrzegł umykającego Kołowca. Sylester znajdował się tuż za nim. Nie krzyczał więcej na kota, postanowił oszczędzać oddech i rzucił się w szaleńczą pogoń.
Na końcu korytarza Mr Marmaduke wykonał gwałtowny skręt w lewo. Sylwester, niemal sięgający go już przednimi łapami, wpadł w poślizg i nim udało mu się w końcu zakręcić, stracił kilka cennych sekund. Uprzedzony o zakręcie korytarza, Maxwell zwolnił bieg i pokonał go łagodnie. Przed nim w głębi wyłonił się oświetlony hol, kończący się kilkoma marmurowymi schodkami wiodącymi ku salonowi, gdzie dostrzegł ludzi ze szklaneczkami w dłoniach, stojących w niewielkich grupkach.
Mr Marmaduke z dużą szybkością zmierzał w kierunku schodów. Sylwester znajdował się teraz zaledwie o jeden skok przed Maxwellem, natomiast od Kołowca dzieliły go trzy dobre susy.
Maxwell chciał krzyknąć na kota, ale nie mógł złapać oddechu, a poza tym wydarzenia rozgrywały się za szybko. Kołowiec dotarł już do podnóża schodów. Maxwell rzucił się do przodu z rozpostartymi ramionami, lądując na grzbiecie szablozębnego, otoczył rękoma jego szyję i razem potoczyli się po podłodze. Kątem oka spostrzegł jeszcze, że Kołowiec balansuje ukosem na stopniach schodów i zaczyna pochylać się do przodu.
Nagle rozległy się krzyki przestraszonych kobiet i zaskoczonych mężczyzn oraz brzęk tłuczonego sźkła. Maxwell stwierdził ponuro, że przynajmniej tym razem przyjęcie okaże się o wiele bardziej atrakcyjne, niż zakładała to sama Nancy.
Zatrzymali się w końcu na ścianie obok schodów. Sylwester, który znalazł się na górze, pochylił łeb i usiłował polizać go czule po twarzy.
— Tym razem naprawdę ci się udało, Sylwester — mruknął. — Postawiłeś nas właśnie w dość kłopotliwej sytuacji. Sylwester nadal chlastał ozorem. Z głębin jego piersi dobywał się głośny pomruk zadowolenia.
Maxwell odsunął kota i podpierając się na łokciach usiadł z plecami wspartymi o ścianę.
Powyżej schodów, na podłodze salonu leżał na boku Mr Marmaduke. Oba jego koła wirowały z zawrotną szybkością, przy czym dolne, ocierające o posadzkę, wprawiały go, niczym bąka, w powolny ruch obrotowy.
Po schodach zbiegła szybko Carol, stanęła z pięściami wspartymi na biodrach i popatrzyła w dół na Maxwella i Sylwestra.
— To wy dwaj! — krzyknęła, dławiąc się ze złości.
— Jest nam bardzo przykro — powiedział Maxwell.
— Gość honorowy! — wrzasnęła, a w jej głosie pojawiło się więcej piskliwych tonów. — Gość honorowy! A wy dwaj ścigacie go korytarzem, jak byście byli na polowaniu na sarny!
— Nic mu się takiego nie stało — mruknął Maxwell. — Jak widzę, nie ucierpiał zanadto. A wcale bym się nie. zdziwił, gdyby jego brzuszysko rozpękło się i to całe robactwo rozpełzło po podłodze.
— Co sobie pomyśli Nancy? — rzuciła oskarżycielskim tonem Carol.
— Wyobrażam sobie, że będzie zachwycona — odparł Maxwell. — Nie było podobnych atrakcji na żadnym z jej przyjęć od czasu, gdy ziejący ogniem, ziemnowodny mieszkaniec Systemu Pokrzywy na któreś Boże Narodzenie podpalił choinkę.
— Oczywiście zmyślasz — stwierdziła Carol nieco spokojniejszym głosem. — Nie myśl, że uwierzę w te bajki.
— Słowo honoru! Byłem tu wówczas i widziałem na własne oczy, pomagałem nawet gasić ogień.
W salonie kilku gości uchwyciło leżącego Kołowca i dźwigali go w górę, by mógł stanąć na swoich kołach. Dokoła krzątały się już miniaturowe roboty domowe, zbierając z podłogi rozbite szkło i wycierając rozlane napoje.
Maxwell podniósł się na nogi. Sylwester nie miał zamiaru odstąpić od niego, ocierał się o kolana i mruczał bezustannie. Pojawiła się wreszcie Nancy i wdała w rozmowę z panem Marmaduke. Goście nadal otaczali go szerokim półkolem i przysłuchiwali się cichej wymianie zdań.
— Na twoim miejscu zwiałabym stąd jak najprędzej — zasugerowała Carol. — Nie sądzę, żebyś został serdecznie przyjęty przez nią.