Przeszli prawie przez cały salon, mijając niewielkie grupki pogrążonych w rozmowach gości.
— Oto on — powiedziała Nancy.
Przecisnęli się przez liczniejsze grono, skupione pod ścianą, na której wisiał obraz. Maxwell podniósł głowę i zapatrzył się w malowidło.
Utrzymany był w nieco odmiennej tonacji od pozostałych, których reprodukcje oglądał tego ranka w bibliotece. Wrażenie to potęgował znacznie większy format płótna, a także pastelowe, czyste barwy, których reprodukcje nie były w stanie w pełni oddać. Uświadomił sobie jednak, że to nie wszystko. Zarówno pejzaż, jak i widoczne na jego tle postacie były zupełnie inne. Krajobraz przypominał widoki Ziemi — pasmo szarych wzgórz, brunatne plamy kęp krzewów, niewysokie, podobne do paproci drzewa. Równiną, w stronę odległych wzgórz, wędrowała gromada postaci, które można było utożsamiać z gnomami; wokół drzewa rozsiadła się grupa istot goblinopodobnych — z plecami wspartymi o pień wyglądali na pogrążonych w drzemce, a dziwaczne kapelusze osłaniały im oczy. Ale widniały tam jeszcze innego typu stworzenia, przerażające, wyłupiastookie potwory, o odrażających sylwetkach, których rysy twarzy mroziły krew w żyłach.
Na rozległym, płaskim szczycie jednego z oddalonych wzgórz, u podnóża którego gromadził się tłum różnego typu stworów, odcinając się wyraźnie na tle jasnoszarego nieba, uwieczniony został nieduży, czarny przedmiot.
Maxwell w zdumieniu wciągnął głęboko powietrze, podszedł o krok bliżej, zatrzymał się i zamarł, zesztywniał, niezdolny poruszyć ręką ani nogą.
To niemożliwe, żeby nikt przedtem tego nie zauważył, stwierdził w duchu. A nawet jeśli zauważył, doszedł być może do wniosku, że nie warto zawracać sobie tym głowy, bądź też nie był pewien i dlatego nie kwapił się podzielić z kimkolwiek swoim spostrzeżeniem.
Ale Maxwell nie miał żadnych wątpliwości. Był absolutnie pewien, że to, na co patrzy — owa drobna czarna plamka na szczycie odległego wzgórza — nie może przedstawiać niczego innego jak Artefakt!
15
Maxwell znalazł odosobniony kąt — dwa krzesła schowane za jakąś ogromną, kwitnącą rośliną umieszczoną w gigantycznej marmurowej donicy — gdzie nie było nikogo. Usiadł.
Przyjęcie zbliżało się ku końcowi, tłum powoli topniał. Część gości już wyszła, a ci którzy pozostali, robili zdecydowanie mniej hałasu. Maxwell stwierdził w duchu, że następna osoba, która zapyta go, co mu się przydarzyło, zaliczy solidny cios w szczękę.
Będę wyjaśniał — odpowiedział wczorajszego wieczora na pytanie Carol. Będę wyjaśniał wciąż od nowa. A dziś, kiedy zmuszony był czynić to bezustannie, kiedy wyjaśniał szczerze, pomijając jedynie pewne szczegóły, spotkał się z całkowitą nieufnością. Patrzyli na niego szklistymi oczyma i zastanawiali się, czy upił się do tego stopnia, czy usiłuje robić z nich durniów.
Uświadomił sobie, że na dobrą sprawę to on wyszedł na idiotę. Został zaproszony na przyjęcie do Nancy Clayton, ale nie przez nią. Nie ona przysłała mu ubranie na zmianę, ani samochód, który podwiózł go przed tylne wejście specjalnie po to, by musiał przejść korytarzem obok drzwi, za którymi czekał Kołowiec. Gotów był postawić dziesięć do jednego, że psy także nie należały do Nancy, nie przyszło mu jednak do głowy, żeby zapytać ją o to.
Ktoś zadał sobie wiele trudu, by w tak niezręczny i zawiły sposób zaaranżować spotkanie, żeby Kołowiec na pewno miał możliwość porozmawiać z nim. Było to tak melodramatyczne, tak zalatujące opowieściami płaszcza i szpady, że aż śmieszne. Chociaż, w gruncie rzeczy, jemu akurat było zupełnie nie do śmiechu.
Objął szklaneczkę z drinkiem obiema dłońmi i zasłuchał się w gwar zamierającego przyjęcia.
Wyjrzał ostrożnie zza gąszczu zieleni, próbując dojrzeć Kołowca. Nie było go jednak nigdzie w pobliżu, mimo iż przez prawie cały wieczór kręcił się koło Maxwella.
Bezmyślnie przekładał szklaneczkę z ręki do ręki, nie mając już ochoty na drinka — czuł się tak, jakby wypił odrobinę za dużo. W rzeczywistości nie pił dużo, ale nie było to dla niego odpowiednie miejsce do picia; zamiast nielicznej grupy serdecznych przyjaciół otaczała go zbyt wielka gromada obcych lub tylko przelotnie znanych mu osób, a zamiast przytulnego pomieszczenia znajdował się w za dużym i całkowicie pozbawionym osobowości salonie. Był zmęczony, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo zmęczony. Miał ochotę jak najszybciej wstać, pożegnać się z Nancy, o ile znajdzie ją gdzieś w pobliżu, i wrócić najkrótszą drogą do chałupy Oopa.
A jutro? Było tak wiele spraw, które musiał jutro załatwić. Postanowił jednak na razie nie zaprzątać sobie nimi głowy. Nawet myślenie odkładał do jutra.
Podniósł szklaneczkę ponad krawędź marmurowej donicy i wylał jej zawartość do ziemi.
— Na zdrowie! — mruknął do rośliny.
Ostrożnie i powoli, tak by nie stracić równowagi, pochylił się i postawił szklaneczkę na podłodze.
— Sylwester! Czy wiesz, kogo my tu mamy? — rozległ się jakiś głos.
Odwrócił się. Po przeciwnej stronie donicy stała Carol wraz z tulącym się do jej nóg Sylwestrem.
— Chodźcie tutaj — zaprosił. — Znalazłem sobie tę małą kryjówkę. Jeżeli będziecie oboje stać spokojnie…
— Przez cały wieczór próbowałam zdybać cię gdzieś na uboczu — przerwała mu Carol — ale to było niewykonalne. Czy mógłbyś mi zdradzić, o co chodziło w tym wspólnym polowaniu z Sylwestrem na Kołowca?
Wsunęła się głębiej w róg pokoju za donicą i z surową miną czekała na wyjaśnienia.
— Byłem tak samo zaskoczony jak ty — rzekł. — Kiedy nie wiadomo skąd pojawił się Sylwester, nie zdążyłem nawet otworzyć ust. Nie miałem pojęcia…
— Często jestem gościem na podobnych przyjęciach przerwała mu lodowatym tonem. — Oczywiście, nie z mojego powodu, gdybyś miał jeszcze jakieś wątpliwości, ale z uwagi na Sylwestra. Stanowi dobry temat do rozmów.
— Cóż, to chyba dobrze dla ciebie — próbował zażartować. — Masz punkt przewagi nade mną. Ja w ogóle nie byłem zaproszony.
— Tak czy inaczej, również się tu znalazłeś.
— Lepiej nie pytaj, w jaki sposób. Zmusiłabyś mnie do udzielania wyjaśnień.
— Sylwester zawsze zachowywał się jak grzeczny kotek dodała oskarżycielsko. — Jest może trochę łapczywy, ale to dżentelmen.
— Tak, wiem, że wywieram zły wpływ na wszystkich, z którymi się stykam — przyznał Maxwell.
Carol obeszła w końcu donicę i usiadła na sąsiednim krześle.
— Czy zamierzasz udzielić odpowiedzi na moje pytanie? Maxwell pokręcił głową.
— Nie wiem, czy potrafię. To wszystko było mocno zagmatwane.
— Chyba nigdy nie spotkałam bardziej irytującego człowieka — syknęła. — Z całą pewnością nie traktujesz mnie poważnie.
— Swoją drogą — wtrącił — widziałaś obraz, prawda?
— Dlaczego pytasz? Oczywiście, że widziałam. Przecież jest główną atrakcją przyjęcia. Na równi z tym śmiesznym Kołowcem.
— Nie zauważyłaś nic niezwykłego?
— Niezwykłego?
— Owszem, na obrazie.
— Nie, chyba nie.
— Znajduje się tam, na szczycie wzgórza, niewielki prostokąt. Czarny, jakby wkopany w ziemię. Wygląda zupełnie jak Artefakt.
— Przegapiłam go. Nie przyglądałam się aż tak dokładnie.
— Myślę, że zwróciłaś uwagę na gnomy.