— Prawdę powiedziawszy, powinienem zrzucić cię na sam dół, żebyś skręcił swój parszywy kark — rzucił jeszcze Maxwell.
Spojrzał w stronę domu Nancy i zobaczył zebrany przed drzwiami tłumek, przyglądający się tej scenie. Patrzyli na nich i szeptali coś między sobą.
Odwrócił się na pięcie i przeskakując po kilka stopni zaczął zbiegać w dół.
U stóp schodów Carol desperacko usiłowała powstrzymać wyrywającego się kota.
— Myślałam już, że go nie utrzymam, że popędzi na górę i rozszarpie tego faceta na strzępy — wysapała.
Uniosła wzrok na Maxwella, a na jej twarzy malowała się nie skrywana niechęć.
— Czy ty nigdy nie możesz zachować się po ludzku? — spytała.
16
Maxwell zszedł z pasa transportowego na wysokości wylotu Wąwozu Psa Myśliwskiego. Stał przez chwilę, spoglądając na skaliste urwiska i strome granie skryte w jesiennej szacie drzew. Nieco w górę wąwozu, przeświecająca przez kamuflaż czerwonych i żółtych liści, widniała strzelająca w niebo, naga, kamienna ściana Masywu Kociego Legowiska, na którego szczycie, nieco odsunięty w głąb od urwiska, znajdował się zamek goblinów, rezydencja O’Toole’a. Gdzieś pośród dziczy wąwozu wznosił się także zbudowany z omszałych kamieni most, stanowiący schronienie trolli.
Był dopiero wczesny ranek, jako że Maxwell wyruszył w drogę dobrze przed świtem. Lodowate kropelki rosy pokrywały grubą warstwą trawę i połyskiwały na tych kępach chwastów, do których nie dotarły jeszcze promienie słońca. Powietrze miało winny zapach, a niebo było tak blade, tak delikatnie błękitne, że wydawało się wręcz bezbarwne. Nad tym wszystkim, nad całym pogrążonym w ciszy krajobrazem, zawisł, jak się zdawało, nastrój wyczekiwania.
Przeszedł na drugą stronę pasa transportowego po stojącej na wysokich przęsłach kładce dla pieszych i wkroczył na ścieżkę wiodącą w górę wąwozu.
Otoczyła go gęstwina drzew — wkroczył do krainy, której urok niemalże zatykał mu dech w piersi. Zauważył, że mimowolnie zwolnił kroku i ostrożnie stawia nogi, jakby bał się jakimś gwałtowniejszym ruchem czy nieco głośniejszym tupnięciem naruszyć panującą dokoła ciszę. Z utworzonego przez korony drzew baldachimu spadały powoli, przypominając majestatyczne trzepotanie skrzydeł, różnokolorowe liście. Tuż przed nim przebiegła mysz, nurkując pośpiesznie wśród suchych liści, lecz jej gwałtownym ruchom towarzyszył ledwie słyszalny szelest. Gdzieś w górze wąwozu zaskrzeczała sójka, ale jej głos, tłumiony i zniekształcony wśród gęstwiny lasu, wydawał się mniej skrzekliwy niż zazwyczaj.
Ścieżka rozwidlała się. Jedna prowadziła w lewo, dalej w głąb wąwozu, druga natomiast skręcała w prawo i wiodła zakosami pod górę stromej ściany. Maxwell skręcił w prawo. Czekało go długie i męczące podejście, ale się nie spieszył, mógł robić częste odpoczynki. Zresztą byłoby wstyd, stwierdził w duchu, nie zatrzymywać się możliwie często tak pięknego dnia i skąpić czasu, będąc w owej wielobarwnej oazie ciszy i spokoju.
Ścieżka wiodła stromo pod górę, wiła się między przycupniętymi na powierzchni, zakotwiczonymi w płytkiej warstwie gleby olbrzymimi głazami, okrytymi szarymi brodami porostów. Pnie drzew wyrastały zwartą ścianą po obu jej stronach, ukazując to szorstką, ciemną korę starego dębu, to atłasową biel brzozy z niewielkimi brązowymi plamami tam, gdzie cienka kora została obdarta, ale trzymała się nadal, powiewając płatami na wietrze. Tam znów, w szczelinie między skałami, zagnieździł się pękaty krzak dzikiej róży, obsypany nabrzmiałymi, czerwonymi owocami, których wyschnięte kapturki zwisały jak postrzępione, purpurowe sukienki.
Maxwell wspinał się powoli, oszczędnie gospodarując siłami. Zatrzymywał się możliwie często, aby popatrzeć dookoła i nasycić oczy widokami wszechobecnej jesieni. W końcu wyszedł na polankę czarodziejek, gdzie autolot Churchilla, wiozący jego jako pasażera, przymusowo zakończył lot, ściągnięty na ziemię czarami trolli. Stąd do zamku goblinów było już ledwie kilka minut drogi ścieżką wiodącą dalej w górę, ku szczytowi grzbietu.
Zatrzymał się na dłuższą chwilę, odpoczywając wśród zieleni polany, po czym podjął wspinaczkę. Na ogrodzonym żerdziami pastwisku Dobbin lub też inny, podobny do niego koń, skubał rzadką, rosnącą w kępach trawę. Wokół wieżyczek zamku kręciło się kilka gołębi, ale stanowiły one jedyne oznaki życia.
Nagle w ciszę poranka wdarły się jakieś okrzyki. Przez otwartą bramę zamku wypadła gromada umykających, ale poruszających się w jakimś dziwnym szyku trolli. Biegli w trzech kolumnach, a każdy z nich miał na ramieniu pętlę z liny. Pomyślał, że wyglądają zupełnie jak na obrazie przedstawiającym burłaków przeciągających barki po Wołdze. Popędzili przez most zwodzony i wreszcie Maxwell dostrzegł, że końce trzech długich sznurów opasują wielki, z grubsza tylko ociosany głaz, który podskakiwał za ciągnącymi go trollami na nierównościach, a kiedy dotoczył się do mostu, jego bębnienie o belki odbiło się głośnym echem.
Stary Dobbin zarżał płochliwie i zaczął krążyć w szaleńczym galopie wokół pastwiska wewnątrz ogrodzenia. Wyszczerzone kły trolli połyskiwały na tle brunatnych, wykrzywionych złośliwie twarzy, a grube, czarne włosy zdawały się sterczeć na wszystkie strony jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Popędziły ścieżką w dół, w stronę wąwozu, a głaz toczył się za nimi z hukiem, wzbijając kłęby kurzu w tych miejscach, gdzie odbijał się od nagiej ziemi.
Przez zamkową bramę wysypał się ich śladem tłum goblinów, uzbrojonych w maczugi, motyki, widły i kije, najwyraźniej we wszystko, co wpadło im w ręce.
Maxwell zeskoczył w bok ze ścieżki, gdyż trolle pędziły wprost na niego. Galopowały w milczeniu, z jakąś dziwną zaciętością i determinacją, z wyraźnym wysiłkiem ciągnąc naprężający liny ciężar, natomiast horda goblinów gnała za nimi, wznosząc dzikie okrzyki i wrzeszcząc wniebogłosy. Na czele gromady goblinów posuwał się ciężkimi susami O’Toole o twarzy i szyi fioletowej z wściekłości, wymachując deską o przekroju pięć na dziesięć centymetrów.
W miejscu, gdzie profesor uskoczył z drogi, ścieżka gwałtownie zakręcała, opadając dalej stromym piargiem w kierunku zielonej plamy polanki. Na krawędzi zbocza kamienny blok wyskoczył wysoko w górę, odbiwszy się od skalnego występu, liny zwisły luźno i jasne się stało, że za chwilę głaz runie w dół stoku, ciągnąc za sobą sznury holownicze.
Jeden z trolli obejrzał się i zdążył jeszcze wykrzyknąć ostrzeżenie. Pozostałe błyskawicznie rzuciły liny i rozpierzchły się na boki. Głaz potoczył się w dół, z każdym obrotem nabierając szybkości. Spadł na polankę wróżek, wybijając w zielonej murawie wielką wyrwę, wyskoczył w powietrze po raz ostatni, wreszcie potoczył, wyrzucając w górę płaty darni i rozcinając paskudną szramą w poprzek miejsce przeznaczone do tańca. Zatrzymał się dopiero na przeciwległym końcu polany, uderzając w pień wielkiego białego dębu.
Gobliny rozbiegły się po zboczu w pogoni za umykającymi trollami i zaczęły znikać między drzewami, ścigając złodziei kamienia. Las wypełnił się okrzykami strachu i rykami wściekłości, przemieszanymi z odgłosami tratujących poszycie stóp i ciał przedzierających się przez gąszcz.
Maxwell przeszedł na drugą stronę ścieżki i zbliżył się do ogrodzenia. Stary Dobbin uspokoił się już i stał oparłszy łeb o jedną z najwyżej umieszczonych żerdzi, jakby potrzebował jej jako podpory. Spoglądał w stronę leżącej w dole polanki.
Profesor uniósł dłoń i podrapał kark zwierzęcia, po czym delikatnie poklepał go za uchem. Dobbin obrzucił człowieka lękliwym spojrzeniem i nieznacznie uniósł górną wargę, obnażając zęby.