— Mam nadzieję — odezwał się Maxwell do konia — że oni nie mają zamiaru zaprząc cię do wciągnięcia tego kamienia z powrotem na górę. To długie, męczące podejście.
Dobbin łagodnie zastrzygł uchem.
— Znając O’Toole’a, myślę, że da ci spokój. Jeżeli tylko uda mu się schwytać trolle, to na pewno zmusi je do roboty.
Harmider u stóp wzgórza stopniowo przycichał, a wreszcie na ścieżce pojawił się dyszący ciężko O’Toole, dźwigając na ramieniu potężną deskę. Jego twarz nadal była purpurowa, choć teraz bardziej ze zmęczenia niż z wściekłości. Skręcił ze ścieżki, kierując się w stronę ogrodzenia. Maxwell ruszył mu naprzeciw.
— Najmocniej przepraszam — odezwał się O’Toole głosem na tyle pełnym godności, na ile pozwalała mu zadyszka. Zauważyłem pana wcześniej i uradowałem się bardzo, ale byłem zaangażowany w sprawy nie cierpiące zwłoki i nie mogłem pana powitać. Jak się domyślam, był pan świadkiem tego pożałowania godnego zdarzenia.
Maxwell potwierdził skinieniem głowy.
— Oni ukradli kamień służący mi za schodek — wybuchnął O’Toole — ze złośliwą intencją spieszenia mnie.
— Spieszenia? — zdziwił się Maxwell.
— Widzę, że pan nie pojmuje. Kamień służący mi za sto; pień, po którym muszę się gramolić, żeby dosiąść starego Dobbina. Bez tego kamienia nie będzie więcej jazdy konnej i musiałbym, rad nie rad, chodzić piechotą, co sprawia mi niemało trudu i przyprawia o zadyszkę.
— Ach, tak — odparł Maxwell. — W pierwszej chwili nie zrozumiałem.
— Te parszywe trolle nigdy nie przestaną — O’Toole prawie krzyczał, zgrzytając ze złości zębami. — Na razie zabrali mój stopień, ale gotowi są rozebrać cały zamek, kawałek po kawałku, kamień po kamieniu, aż zostanie tylko goła skała, na której go wzniesiono. Trzeba to ukrócić, zdusić w zarodku póki czas, trzeba działać szybko i energicznie.
Maxwell odwrócił głowę w stronę polanki. — Jak do tego doszło? — zapytał.
— Wybijemy ich co do nogi — goblin z wyraźną satysfakcją powtarzał swoje. — Mnożą się jak przepiórki. Ale wygrzebiemy ich ze szczelin w skałach, wyciągniemy z kryjówek w zaroślach, zaprzęgniemy jak stado mułów, do których rzeczywiście wykazują zdumiewające podobieństwo i zmusimy do wciągnięcia mojego kamienia. Będą się musieli nieźle napracować, aby umieścić go z powrotem tam, skąd go wzięli.
— Odpłacają się wam za zniszczenie ich mostu — zauważył Maxwell.
Pan O’Toole zatrząsł się z oburzenia.
— Jest pan w błędzie! — krzyknął. — Powodowani ogromną, ale źle ukierunkowaną litością powstrzymaliśmy się od zniszczenia go. Tylko dwa małe kamienie, to wszystko. Dwa niewielkie kamienie i efektowne ryknięcie na nich wystarczyły, żeby zdjęli czary z latającej miotły i październikowego piwa, a wówczas my, prostoduszni i łagodni z natury, poprzestaliśmy na tym.
— Zdjęli czary z piwa? — zdziwił się Maxwell. — Myślałem, że to niemożliwe. Zaszły przecież nieodwracalne reakcje chemiczne…
Pan O’Toole utkwił w nim pełne pogardy spojrzenie.
— Posługuje się pan naukowym żargonem, z którego wynikają jedynie bzdurne nonsensy. Widzę, że nie udało mi się wyplenić pańskiego zaangażowania w naukę, podczas gdy miał pan możliwość zrozumienia czarów na drodze rozmów z nami i poprzez pragnienie poznania. Chociaż muszę przyznać, że to odczarowane piwo pozostawia wiele do życzenia. Ma lekki posmak stęchlizny. Aczkolwiek to i tak o stopień, a nawet o dwa stopnie lepiej, niż gdybyśmy nie mieli piwa w ogóle. Jeżeli miałby pan ochotę przyłączyć się do mnie, moglibyśmy choć zaraz dokonać degustacji.
— Nie słyszałem jeszcze dzisiaj milszej propozycji.
— Zatem wycofajmy się stąd! — wykrzyknął O’Toole. Udajmy się do tej pełnej przeciągów sali, tak niekompetentnie wybudowanej przez was, zwariowanych ludzi, którzy sądziliście, że mamy bzika na punkcie ruin, i uraczmy się kuflami spienionej radości.
Kiedy znaleźli się w ogromnym, smaganym przeciągami holu zamku, O’Toole z potężnej, spoczywającej na dwóch kozłach beki nalał do kufli pieniącego się piwa, po czym postawił je na drewnianym, zbitym z surowych desek stole, który tkwił obok wielkiego, kamiennego kominka, gdzie leniwe, zamierające płomyki pełzały po zwęglonych głowniach, dymiąc niemiłosiernie.
— To hańba — rzekł O’Toole, unosząc w górę kufel — żeby dopuszczać się owego niedorzecznego występku z kamieniem służącym za stopień właśnie teraz, kiedy my, gobliny, rozpoczynaliśmy czuwanie przy umierającym…
— Głęboko współczuję — powiedział Maxwelclass="underline" — Nie byłem świadom, że czuwacie…
— Och nie, nie chodzi o żadnego z nas — wtrącił szybko O’Toole. — Prawdopodobnie tylko za wyjątkiem mnie, obrzydliwie dobrym zdrowiem cieszy się całe goblinowe plemię. Czuwaniem chcieliśmy wyrazić nasz głęboki szacunek dla banshee.
— Ale przecież banshee nie umarł.
— Nie umarł, ale umiera. Och, jaka szkoda! Był ostatnim w tym rezerwacie z wielkiego i szacownego plemienia, a i pozostałych, żyjących jeszcze gdzieś na świecie, jest mniej niż palców u jednej ręki.
Uniósł kufel, zanurzył w nim pysk i zaczął łapczywie, z lubością chłeptać piwo. Kiedy w końcu odstawił kufel, jego wąsy pokrywała gęsta piana, ale zostawił ją, nie zawracając sobie głowy wycieraniem ust.
— My wymieramy najgodniej — oznajmił podniosłym tonem. — Wiele zmieniło się na tej planecie, ale każdy przedstawiciel niziołków, a także inni, nie tacy znów mali, nadal schodzi w głąb wąwozu, gdzie cienie zalegają grubą warstwą, i tam opuszczamy grono wszystkich istot żywych. Taki jest nasz koniec. A największym wstydem dla każdego z nas jest zadrżeć na samą myśl o nadejściu końca, jesteśmy bowiem, mimo licznych wad, istotami przyzwoitymi. Nawet trolle, zanim spadnie na nich degradacja, posiadają nadal kilka zalet zupełnie nienaruszonych, chociaż w tej chwili skłonny byłbym głosić wszem i wobec, że są wszelkich zasad pozbawieni. Z pewnością kradzież kamienia służącego mi za stopień jest płytką sztuczką, jasno demonstrującą, że wyzuci są z jakiejkolwiek godności ducha.
Ponownie uniósł kufel do ust i opróżnił kilkoma tęgimi haustami, po czym z hukiem odstawił go na stół i spojrzał na ciągle pełne naczynie Maxwella.
— Proszę pić! — ponaglił. — Do dna! Napełnię znowu. Trzeba dobrze przepłukać gardło.
— Pan się zawsze spieszy — zganił go Maxwell. — To wstyd pić piwo w ten sposób. Powinno się je smakować, delektować się trunkiem.
O’Toole wzruszył ramionami.
— Świna jestem, bez wątpienia. Ale to tylko odczarowane piwo, nie ma się co nad nim rozczulać.
Mimo tego wyznania wstał i poczłapał w stronę beczki, aby napełnić swój kufel. Maxwell pociągnął łyk piwa i przekonał się, że O’Toole miał rację, faktycznie czuć je było stęchlizną miało dziwny zapach, kojarzący się z niewiadomych powodów z dymem palonych, zwiędłych liści.
— No i co? — zapytał goblin.
— Jest w nim jakiś dziwny posmak, ale da się wypić.
— Któregoś dnia ten most trolli do końca rozbiorę! — krzyknął O’Toole, aż trzęsąc się w kolejnym przypływie wściekłości. — Kamień po kamieniu, oskrobując najstaranniej każdy z mchu, żeby pozbawić je mocy magicznej, a potem młotkiem porozbijam je na mnóstwo mniejszych kawałeczków, przetransportuję kawałeczki na szczyt jakiegoś urwiska i rozsypię tak daleko i szeroko, żeby przez całą wieczność nie było możliwości pozbierania ich. Mimo że… — urwał, a ramiona opadły mu ku ziemi — byłaby to niezwykle ciężka praca. Ale kusi mnie. Było to najłagodniejsze i najsłodsze piwo, jakie kiedykolwiek udało nam się uwarzyć, a teraz, sam pan widzi, ledwie nadaje się dla świń. Jednak grzechem byłoby wylać nawet tak ohydne w smaku pomyje, jeśli miało to być piwo.