Pochwycił swój kufel i podniósł go do ust. Jabłko Adama zaczęło się poruszać pod skórą szyi i nie odstawił kufla, dopóki nie wychylił go do dna.
— A jeśli poczynię zbyt wielkie spustoszenia w tym najplugawszym z mostów — dodał — i te nikczemne trolle zgłoszą się ze skomleniem do władz, wtedy wy, ludzie, zaczniecie mnie ciągać na dywanik, bym przedstawił swoją motywację, a przecież nie tak to powinno wyglądać. Nie ma żadnej godności w życiu według prawa, ani żadnej przyjemności. Przeklęty niech będzie ten dzień, kiedy powstała rasa ludzka.
— Drogi przyjacielu — zagaił wstrząśnięty Maxwell. Nigdy przedtem nie mówił mi pan czegoś podobnego.
— Ani żadnemu innemu człowiekowi — wyznał goblin. — Ze wszystkich ludzi na świecie tylko przed panem mogę odsłonić swoje uczucia. Chyba jednak, przypadkiem, pozwoliłem sobie ponad miarę.
— Wie pan dostatecznie dobrze, że nie pisnę o tym nikomu ani słowa.
— Oczywiście, że wiem, i nie tym się martwię wcale. Jest pan nieomal jednym z nas. Na tyle bliski goblinom, ile tylko człowiek może osiągnąć.
— To zaszczyt dla mnie — wyznał Maxwell.
— Jesteśmy wiekowi, bardziej wiekowi niż ludzki rozum potrafi to sobie przyswoić. Czy ma pan pewność, że nie chce wychylić kufla tego najbardziej ohydnego i podłego napitku, żeby zacząć następny?
Maxwell zaprzeczył ruchem głowy. — Proszę się nie krępować i napełnić swój kufel ponownie. Ja będę sobie sączył powoli. Dobrze mi się siedzi tu z panem.
Pan O’Toole zrobił kolejną wyprawę do beczki, wrócił z napełnionym po brzegi kuflem, postawił go na stole i zaczął pieczołowicie usadawiać się na krześle.
— Wiele lat temu — rzekł, kiwając ze smutkiem głową strasznie dawno temu pojawił się parszywy mały naczelny i popsuł nam wszystko.
— Dawno temu? — podchwycił Maxwell. — Czy nie było to przypadkiem w epoce jurajskiej?
— Pan mówi jakimiś łamigłówkami. Nie rozumiem tego pojęcia. Ale wtedy było nas bardzo dużo i wiele różnych rodzajów, a -teraz została nas tylko garstka i nie wszystkie różne rodzaje. Wymieramy bardzo powoli, ale nieubłaganie. Wstanie kiedyś taki świt, który nie ujrzy już żadnego z nas. Wtedy wy, ludzie, będziecie mieli wszystko dla siebie.
— Jest pan zbyt zdenerwowany — wtrącił Maxwell. — Wie pan doskonale, że wcale nie o to nam chodzi. Czynimy przecież wiele starań…
— Przyjaznych starań? — spytał goblin.
— Tak, mogę rzec, że nawet bardzo przyjaznych starań. Po policzkach goblina spłynęło kilka mimowolnych łez. Uniósł swą zrogowaciałą, owłosioną łapę i otarł je.
— Proszę nie zwracać na mnie szczególnej uwagi — powiedział. — Głęboko jestem przygnębiony. To przez tę sprawę z banshee.
— Banshee jest pańskim przyjacielem? — spytał Maxwell nieco zdziwiony.
— Nie jest moim przyjacielem — odparł pan O’Toole. On stoi po jednej stronie granicy, a ja po drugiej. Odwieczny wróg, ale to nadal jeden z nas, jeden z tych naprawdę najstarszych. Trzymał się lepiej niż inni, z uporem nie poddawał się śmierci. Wszyscy inni już nie żyją. Lecz w takich chwilach dawne waśni odpływają w błoto. Nie możemy siedzieć i czuwać przy umierającym, jak nakazywałoby sumienie, ale przy tej niemożliwości chcemy oddać mu ten niewielki honor, czuwając dla niego. I w takiej chwili owe pełzające przy ziemi trolle, nie mające w sobie ani krzty honoru…
— Czy chce pan powiedzieć, że nikt z mieszkańców rezerwatu nie mógłby siedzieć przy śmiertelnym łożu banshee? Mr O’Toole ociężale pokręcił głową.
— Ani jeden spośród z nas. To byłoby wbrew prawu, byłoby pogwałceniem starych obyczajów. Nie umiem panu wytłumaczyć, ale on jest poza granicą.
— Więc musi umierać w samotności.
— Tak. Siedzi w ciernistym krzaku, zaraz za chatą, która stanowiła jego domostwo — wyjaśnił goblin.
— W ciernistym krzaku?
— Ciernie są siedliskiem magii, a w samym drzewie… Zakrztusił się, sięgnął pośpiesznie po kufel i uniósł go do ust. Przy każdym łyku grdyka podskakiwała w górę i w dół.
Maxwell sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął zdjęcie odnalezionego ostatnio obrazu Lamberta, wiszącego obecnie w salonie Nancy Clayton.
— Panie O’Toole — rzekł. — Jest coś, co chciałbym panu pokazać.
Goblin odstawił kufel.
— Proszę mi więc pokazać — odparł. — Zawsze jest tyle niepotrzebego gadania, kiedy ma pan do mnie jakąś sprawę.
Sięgnął po zdjęcie i pochylił się nad nim z zainteresowaniem.
— Trolle, to jasne — odezwał się po chwili. — Ale tych innych nie rozpoznaję. Tak jakbym powinien, ale nie mogę. Istnieją legendy, bardzo, bardzo stare legendy…
— Oop widział to zdjęcie. Mam nadzieję, że pan wie, kto to jest Oop.
— Ten wielki barbarzyńca, który utrzymuje, że jest pańskim przyjacielem.
— On jest moim przyjacielem — wyjaśnił Maxwell. — Otóż Oop rozpoznał te istoty. To stworzenia, które zamieszkiwały Ziemię w bardzo odległej przeszłości.
— Jakież czary zostały wywołane, żeby zrobić to zdjęcie? — Tego nie wiem. Jest to zdjęcie obrazu namalowanego przez pewnego człowieka wiele lat temu.
— Ale to znaczy…?
— Naprawdę nie wiem. Sądzę, że on tam był.
Pan O’Toole podniósł swój kufel i stwierdził, że nic w nim nie ma. Podszedł chwiejnym krokiem do beczki i napełnił go. Wrócił, postawił kufel na stole, uniósł zdjęcie do oczu i zaczął mu się uważnie, chociaż nieco mętnym wzrokiem przyglądać.
— Ja nie wiem — stwierdził w końcu. — Byli wśród nas inni, wiele różnych rodzajów, których teraz już nie ma. My stanowimy jedynie koniec ogona bardzo szlachetnej populacji. Pchnął zdjęcie przez stół do Maxwella.
— Może banshee — zasugerował. — Wiek banshee przekracza wszelkie domniemania.
— Ale banshee umiera.
— Tak, to prawda — przyznał O’Toole. — I prawdą jest, że to bardzo zły dzień, a szczególnie gorzki dla banshee, kiedy nie ma nikogo czuwającego przy jego łożu śmierci. Podniósł swój kufel. — Wypijmy! — dodał. — Wypijmy! Jeśli można się do woli napić, to może nie będzie aż tak zły.
17
Maxwell wyszedł zza rogu walącej się chaty i ujrzał rosnący przy ścianie ciernisty krzew. Wyglądał trochę niezwykle. Odnosiło się wrażenie, że w środku, wzdłuż pionowej osi kępy, rozlokowała się podłużna chmura ciemności, sugerująca obecność grubego, masywnego pnia, z której sterczały na boki nieproporcjonalnie krótkie i wiotkie gałązki uzbrojone w ciernie. Maxwell doszedł do wniosku, że jeśli O’Toole mówił prawdę, to właśnie ta ciemna chmura musiała być umierającym banshee.
Wolnym krokiem pokonał dzielący ich dystans i zatrzymał się o metr przed drzewem. Czarna chmura pulsowała nieustannie, niczym kłąb gęstego, kotłującego się dymu.
— Czy ty jesteś banshee? — zwrócił się Maxwell do drzewa. — Przyszedłeś za późno, jeżeli miałeś ochotę ze mną porozmawiać — odparł banshee.
— Nie, nie przyszedłem rozmawiać — odparł Maxwell. Chcę posiedzieć tu przy tobie.
— Zatem siadaj. To nie potrwa długo.
Maxwell usiadł na ziemi, podciągając kolana pod brodę. Ręce oparł za plecami, zagłębiając palce w dywanie wyschniętej, zbrązowiałej trawy. Rozciągał się stąd widok na całą, przybraną wszystkimi barwami jesieni dolinę, zamkniętą na horyzoncie pasmem wzgórz na północnym brzegu rzeki — w niczym nie przypominających tutejszego, skalistego pasma południowego, wypiętrzających się łagodnymi łukami i dźwigających w niebo na kształt gigantycznych schodów.