— W dodatku powiedziałeś Kołowcowi o mojej roli w tej sprawie — krzyknął Maxwell. — Właśnie z tego powodu Churchill czekał na mnie na stacji, gdy wróciłem na Ziemię. Powiedział wówczas, że on także wrócił z podróży, ale to było ewidentne kłamstwo. — Poderwał się gwałtownie na nogi. A co z tym drugim Maxwellem, który uległ wypadkowi? zapytał jadowitym tonem.
Skoczył w stronę krzewu, ale nie było tu już nikogo. Ciemna chmura, kłębiąca się jeszcze przed chwilą wokół pnia, zniknęła. Gałęzie odzyskały naturalny wygląd i rysowały się ostro na tle wieczornego nieba.
Uciekł, pomyślał Maxwell. Nie umarł, ale uciekł. Substancja stanowiąca budulec owego stworzenia uległa rozpadowi na atomy. Niewyobrażalne siły spajające całość w dziwaczną formę życia stopniowo słabły, aż wreszcie zanikły ostatecznie, natomiast atomy zostały rozpylone w powietrzu, niczym wyrzucona w górę garść kurzu.
Za życia banshee był stworzeniem, z którym trudno było znaleźć jakikolwiek wspólny język. Ale po jego śmierci sprawy nie uległy uproszczeniu. Przez krótką chwilę Maxwell poczuł litość dla tego stworzenia — litość, jaką człowiek odczuwa dla każdej umierającej istoty. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego współczucie jest nie na miejscu, bowiem banshee umarł śmiejąc się w duchu z całej ludzkości.
Została mu ostatnia nadzieja — nakłonienie Czasu do wstrzymania się ze sprzedażą Artefaktu, by móc skontaktować się z Arnoldem i opowiedzieć mu całą historię, a jednocześnie przekonać go w jakiś sposób, że wszystko to jest prawdą. Zrozumiał, że nie będzie to łatwe, szczególnie teraz, gdy owa historia stała się jeszcze bardziej niewiarygodna niż poprzednio.
Odwrócił się i zaczął schodzi w dół wąwozu. Kiedy dotarł do linii lasu, zatrzymał się jeszcze i obejrzał za siebie, w górę. Ciernisty krzew widoczny na tle nieba nadal miał normalny wygląd, jak każdy żywy i zdrowy krzew, mocno zakorzeniony w ziemi.
Na tanecznej polance wróżek ujrzał grupę zagnanych do pracy, zrzędzących trolli. Grabili i wyrównywali ziemię, kładąc nową darń w miejsce zniszczonej przez kamień. Po samym kamieniu nie było już ani śladu.
18
Maxwell pokonał już pół drogi do miasteczka Wisconsin, kiedy nagle zmaterializował się Duch i zajął miejsce obok niego.
— Mam wiadomość od Oopa — oznajmił, ignorując jakikolwiek wstęp do rozmowy. — Nie wracaj do chałupy. Zdaje się, że dziennikarze odkryli miejsce twego pobytu. Kiedy tylko się tam zjawili, Oop przystąpił do akcji, nie zawracając sobie głowy, na ile go znam, żadnymi konwenansami. Wyrzucił ich na zbity pysk, ale oni ciągle kręćą się w pobliżu, czekając na ciebie.
— Dziękuję za ostrzeżenie — rzekł Maxwell. — Chociaż, prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, że miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
— Sprawy nie układają się po twojej myśli? — spytał Duch. — W ogóle się nie układają — odparł Maxwell. Po chwili wahania dodał: — Przypuszczam, że Oop opowiedział ci o wszystkim?
— Z Oopem stanowimy niemal jedność — stwierdził Duch. — Oczywiście, że opowiedział mi o wszystkim. Prawdopodobnie sądził, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Ale możesz być spokojny…
— Nie o to chodzi — wtrącił szybko Maxwell. — Zastanawiałem się tylko, czy będę musiał powtarzać ci wszystko. Wiesz zatem, że udałem się do rezerwatu, żeby sprawdzić nasze domysły dotyczące postaci na obrazie Lamberta?
— Owszem. Chodzi o obraz znajdujący się u Nancy Clayton.
— Mam wrażenie, że dowiedziałem się znacznie więcej, niż się spodziewałem — wyznał Maxwell. — Widziałem się z istotą, nie mającą najmniejszej ochoty pomóc mi: z banshee, który poinformował Kołowca o cenie, jakiej żąda krystaliczna planeta. Banshee miał przekazać tę wiadomość mnie, powiedział jednak Kołowcowi. Usiłował mi wmówić, że zrobił to, zanim dowiedział się o mojej roli w tej sprawie. Nie uwierzyłem mu. Banshee umierał już, kiedy opowiadał mi o wszystkim, ale to wcale nie oznacza, że powiedział prawdę. Zawsze był nierzetelny.
— Banshee umiera? — zdziwił się Duch.
— Już umarł. Siedziałem przy nim do czasu, aż pożegnał się z tym światem. Nie pokazałem zdjęcia obrazu, nie miałem sumienia zawracać mu głowy w takiej sytuacji.
— I mimo wszystko powiedział ci o Kołowcu?
— Tylko po to, żeby uświadomić mi, jak bardzo nienawidzi ludzi od samego początku ewolucyjnego rozwoju naszej rasy, żeby mi dać do zrozumienia, że w końcu wyrównał rachunki. Pewnie z przyjemnością powiadomiłby mnie, że gobliny i cała reszta niziołków nienawidzi nas tak samo, ale na szczęście powstrzymał się w porę. Musiał zdawać sobie sprawę, że za nic nie uwierzę w coś podobnego. Sądząc z tego, co wcześniej powiedział O’Toole, można wnioskować, że faktycznie istniała jakaś głęboko zakorzeniona uraza, niechęć do ludzi, ale nie uwierzę, by oni nas nienawidzili. Banshee potwierdził przy okazji, że została złożona oferta na zakup Artefaktu, gdyż ten stanowi cenę za wiedzę zgromadzoną na krystalicznej planecie. Domyślałem się tego od początku, a po rozmowie z Kołowcem ostatniej nocy uznałem to wręcz za pewnik. Całkowitej pewności nie miałem tylko dlatego, że odniosłem wrażenie, iż sam Kołowiec nie jest do końca pewien wszystkich okoliczności. Gdyby miał klarowną sytuację, nie musiałby przecież organizować tej zasadzki na mnie i proponować mi pracy. Wyglądało na to, że chce mnie kupić, jakby obawiał się, że mogę mu przeszkodzić, pokrzyżować jego plany.
— A więc sprawa wygląda wręcz beznadziejnie — zauważył Duch. — Bardzo mi przykro, drogi przyjacielu. Czy moglibyśmy pomóc ci w jakiś sposób? Możesz liczyć na Oopa i na mnie, chyba także na tę dziewczynę, która tak zapamiętale piła z tobą i Oopem. Tę, co posiada wielkiego kocura.
— Wygląda beznadziejnie — przyznał Maxwell — ale jest jeszcze kilka rzeczy, które nadal mogę zrobić. Skontaktować się z Harfowem Sharpem z Czasu i spróbować przekonać go, żeby wstrzymał transakcję. Potem trzasnąć jednymi czy drugimi drzwiami w Administracji i przyprzeć Arnolda do muru. Gdybym namówił Arnolda, żeby zwiększył fundusze Czasu o tę samą kwotę, jaką oferuje Kołowiec za Artefakt, jestem pewien, że Harlow odrzuciłby wówczas ofertę Kołowca.
— Wierzę, że uczynisz wszystko co w twojej mocy, ale obawiam się o rezultaty. Nie chodzi o Harfowa Sharpa, on jest twoim przyjacielem, ale rektor Arnold nie będzie kierował się sentymentami. Obawiam się, czy w ogóle zechce z tobą rozmawiać, kiedy siłą wedrzesz się do jego gabinetu.
— Wiesz, co myślę? — zagadnął Maxwell. — Chyba, niestety, masz rację. Mimo wszystko muszę spróbować. Być może w drodze wyjątku Arnold odstąpi od swoich zasad i tylko ten jeden raz zapomni o swoich uprzedzeniach i zostawi na boku urażoną dumę.
— Muszę cię uprzedzić, że Harlow Sharp może mieć bardzo mało czasu dla ciebie lub kogokolwiek innego. Ma głowę zajętą czym innym. Dziś rano pojawił się Shakespeare…
— Shakespeare! Na miłość boską, zupełnie o nim zapomriiałem. Ale jego odczyt został zapowiedziany dopiero na jutrzejszy wieczór. Do stu piorunów! Że też wszystko musiało się wydarzyć równocześnie!