— Ale chyba nie można wykluczyć takiej możliwości — nalegał Maxwell. — Czas się zgadza, Simonson i Lambert byli sobie współcześni, a w stylu Lamberta występuje nagły przełom, jakby coś się przydarzyło. Przyczyną mogła być podróż malarza w czasie.
— Owszem, nie można tego wykluczyć — przyznał Sharp. — Ale na twoim miejscu nie obstawiałbym tej hipotezy.
20
Kiedy Maxwell wyszedł z budynku Czasu, na niebie zaczynały pojawiać się pierwsze gwiazdy, a wiatr niósł ze sobą chłód nocy. Olbrzymie wiązy widoczne były tylko jako skłębione plamy głębszej czerni na tle świateł w oknach budynków po przeciwnej stronie promenady.
Maxwell zadygotał z zimna. Podniósł kołnierz marynarki i przytrzymując dłonią jego brzegi pod szyją zaczął szybko schodzić po schodach ku alejce biegnącej wzdłuż promenady, po której wędrowali nieliczni już o tej porze przechodnie.
Poczuł ogromy głód, nie jadł nic od wczesnego ranka. Teraz, kiedy wszystkie jego nadzieje rozwiały się, myśl o jedzeniu wręcz go rozbawiła. Był nie tylko głodny, ale również bezdomny, nie mógł bowiem wracać do Oopa, jeśli nadal miał zamiar unikać dziennikarzy. Uświadomił sobie jednak, że nie ma już żadnego powodu ukrywać się przed dziennikarzami. Opowiadając im swoją historię nie mógł teraz nic stracić, ani niczego zyskać. Ale wzdrygnął się na samą myśl o spotkaniu z nimi, o wyrazie niedowierzania, jaki niechybnie pojawiłby się na ich twarzach, o pytaniach, którymi by go zasypano, a przede wszystkim na myśl o żartobliwym tonie, w jakim utrzymane byłyby wszystkie relacje w gazetach.
Zszedł na dół i zatrzymał się pośrodku alejki, nie mogąc się zdecydować, dokąd pójść. Próbował przypomnieć sobie, czy gdzieś w okolicy nie ma jakiegoś baru lub restauracji, niezbyt chętnie odwiedzanych przez pracowników jego wydziału, którzy mogliby go rozpoznać. Dzisiejszego wieczora, jak nigdy przedtem, nie miał ochoty udzielać jakichkolwiek odpowiedzi na pytania.
Za jego plecami rozległ się niespodziewany szelest. Odwrócił się szybko i stanął twarzą w twarz z Duchem.
— Ach, to ty — mruknął.
— Czekałem na ciebie — powiedział Duch. — Bardzo długo tam siedziałeś.
— Musiałem czekać, ale w końcu spotkałem się z Sharpem.
— Udało ci się coś załatwić?
— Nie, nic. Artefakt jest już sprzedany, a rachunek uregulowany. Kołowiec ma go zabrać jutro rano. Obawiam się, że to koniec. Mogę jeszcze spróbować dotrzeć do Arnolda dziś wieczorem, ale to chyba nie ma już sensu, najmniejszego sensu…
— Oop trzyma dla nas stolik. Domyślam się, że jesteś głodny.
— Umieram z głodu — przyznał Maxwell.
— Zatem wskażę drogę.
Zeszli z promenady i Duch poprowadził bocznymi uliczkami i alejkami, jak się wydawało Maxwellowi, tracąc mnóstwo czasu na kluczenie.
— Idziemy do lokalu, w którym nikt nas nie rozpozna wyjaśnił Duch. — Ale potrawy są tam jadalne, a whisky tania. Tak przynajmniej zapewniał Oop.
Wreszcie dotarli do celu i zeszli po żelaznych schodach do sutereny. Maxwell pchnął drzwi. Wnętrze było ciemne. Z zaplecza dochodziły kuchenne zapachy.
— Serwują tu jedzenie w stylu domowym — rzekł Duch. Zastawiają cały stół i każdy musi obsługiwać się sam. Oop uwielbia ten sposób serwowania potraw.
Od jednego ze stojących w głębi stolików podniosła się masywna postać Oopa. Pomachał im ręką. Maxwell szybkim spojrzeniem omiótł cały lokal, w którym znajdowało się nie więcej jak pół tuzina osób.
— Tędy! — wrzasnął Oop. — Ktoś tu czeka na ciebie. Maxwell ruszył przez salę w tamtą stronę, a Duch popłynął za nim. Znad stolika spojrzała na niego Carol. Obok siedział ktoś jeszcze — pokryta gęstym zarostem twarz mężczyzny wydała się Maxwellowi znajoma, chociaż nie mógł sobie przypomnieć skąd.
— Nasz dzisiejszy gość — przedstawił Oop. — Mistrz William Shakespeare.
Shakespeare podniósł się i wyciągnął w stronę Maxwella dłoń. Pośród gęstej brody błysnęły w uśmiechu białe zęby. — Jestem niepomiernie szczęśliwy, że znalazłem się pomiędzy tak nieokrzesanymi zawadiakami — powiedział.
— Nasz bard myśli o pozostaniu tutaj — wtrącił Oop o osiedleniu się w naszych czasach.
— Tylko nie bard — zaprotestował Shakespeare. — Nie pozwolę wam nazywać mnie takim sposobem. Nie jestem nikim więcej jak uczciwym rzeźnikiem i kupcem wełny.
— Zwykłe przejęzyczenie — zapewnił Oop. — Tak bardzo przywykliśmy…
— Tak, tak, wiem — odparł Shakespeare. — Jedno potknięcie zmienia krok szeregów maszerujących za nami.
— Proszę zostać z nami — powiedział Maxwell, po czym rzucił szybkie spojrzenie w stronę Oopa. — Czy Harlow wie, że on tu jest? — zapytał.
— Nie sądzę. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby nikt o tym nie wiedział.
— Zerwałem się ze smyczy — wyjaśnił uśmiechnięty, zadowolony z siebie Shakespeare. — Z pomocą, za którą jestem wielce zobowiązany.
— Z pomocą — powtórzył Maxwell. — Dałbym głowę, że wiem, kto udzielił tej pomocy. Czy wy, błazny, nauczycie się kiedyś…
— Daj spokój, Pete — wtrąciła się Carol. — Uważam, że Oop postąpił bardzo szlachetnie. Ten biedny człowiek z innej epoki chciał jedynie zobaczyć, jak teraz żyją ludzie, ale…
— Usiądźmy lepiej — odezwał się Duch do Maxwella. Wyglądasz na człowieka, który w pierwszej kolejności potrzebuje czegoś mocniejszego.
Maxwell usiadł obok Shakespeare’a, a Duch zajął miejsce po przeciwnej stronie. Oop wyciągnął spod stołu butelkę i podał ją Maxwellowi.
— Proszę, napij się — rzucił. — Daj spokój z ceremoniami i nie zawracaj sobie głowy szklanką. Możemy się tu czuć zupełnie swobodnie.
Maxwell uniósł butelkę do ust i nie odrywał jej przez dłuższą chwilę. Shakespeare patrzył na niego z podziwem.
— Muszę wyrazić uznanie dla pańskiego hartu ducha powiedział, kiedy Maxwell w końcu postawił butelkę na stole. — Posmakowałem szklaneczkę tego trunku i omal mnie nie skręciło.
— Po pewnym czasie można się do tego przyzwyczaić zapewnił Maxwell.
— Ale za to piwo… — stwierdził Shakespeare, wskazując palcem opróżnioną do połowy butelkę. — Macie napój przyjemny dla podniebienia i łagodnie oddziaływujący na żołądek.
Sylwester przeczołgał się za Shakespeare’em, wcisnął między krzesła i położył łeb na kolanach Maxwella. Profesor podrapał go za uchem.
— Czy ten kot naprzykrza ci się znowu? — spytała Carol. — Sylwester i ja jesteśmy kumplami; odparł Maxwell. Nasza przyjaźń okrzepła w boju. Jak zapewne pamiętasz, wczoraj wieczorem skoczyliśmy na Kołowca i udało nam się go pokonać.
— Ma pan wyraz ukontentowania na twarzy — zauważył Shakespeare. — Mogę z tego wnosić, że sprawy, którymi był pan zajęty i które zatrzymały go aż do tej chwili, ułożyły się pomyślnie?
— Szczerze mówiąc, nie ułożyły się wcale — odparł Maxwell. — Jedynym powodem wyrazu ukontentowania na mojej twarzy jest miłe towarzystwo, w jakim się znalazłem.
— To znaczy, że Harlow nie chciał cię wysłuchać? — ryknął Oop. — Nie chciał dać ci jednego czy dwóch dni czasu?!