Maxwell stwierdził w duchu, że miejsce to zostało nazwane niewłaściwie, nie powinno nosić miana Muzeum Czasu, ale raczej Muzeum Ponadczasowego — miejsca, w którym stykały się wszystkie epoki, gdzie czas przestawał się liczyć, pomieszczeń, w których można było wyeksponować obiekty wszelkich dokonań i marzeń rodzaju ludzkiego, przedmioty nie tknięte zębem czasu, lecz nowe i błyszczące, jakby wytworzone dopiero wczoraj. Nikt nie musiał już odgadywać przeszłości na podstawie starych zapisków i rozproszonych dowodów, mógł dotykać przedmiotów, posługiwać się narzędziami i przyrządami, używanymi przez wszystkie wieki rozwoju ludzkości.
Stojąc przed postumentem, na którym umieszczony był Artefakt, Maxwell wsłuchiwał się w odgłos rytmicznych kroków strażnika, to oddalający się, to znów przybliżający, w miarę wykonywania rutynowego obchodu.
Carol udało się w końcu wprowadzić ich do budynku, chociaż w pewnym momencie zwątpili już w powodzenie jej starań. Ale wszystko przebiegało zgodnie z planem. Zatelefonowała do strażnika i przekonała go, by pozwolił jej wraz z kilkoma przyjaciółmi po raz ostatni popatrzeć na Artefakt, zanim ten zostanie wywieziony. Strażnik wpuścił ich przez małe drzwiczki umieszczone w wielkiej bramie, otwieranej tylko wówczas, kiedy muzeum udostępnione było dla zwiedzających.
— Nie siedźcie za długo — mruknął. — Nie jestem pewien, czy powinienem was w ogóle wpuszczać.
— Nikt się o tym nie dowie — uspokoiła go Carol. — Nie ma żadnego powodu do niepokoju.
Odszedł, powłócząc nogami i mamrocząc coś pod nosem.
Zestaw lamp umieszczonych pod sufitem zalewał rzęsistym światłem czarną bryłę Artefaktu.
Maxwell zanurkował pod aksamitną liną, ograniczającą dostęp do postumentu, wdrapał się na podwyższenie i przykucnął obok Artefaktu, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu urządzenia do odczytu.
Co mnie podkusiło? pomyślał. Jakieś zwariowane przeczucie, pomysł zrodzony w przypływie desperacji. Po prostu tracił czas, wystawiał się na pośmiewisko. Nawet gdyby ta szalona eskapada pozwoliła im odkryć coś ważnego, nie mogli już nic zrobić. Było zdecydowanie za późno. Jutro Kołowiec miał wejść w posiadanie Artefaktu, a tym samym wiedzy zgromadzonej na krystalicznej planecie. Ludzkość bezpowrotnie traciła szansę zdobycia informacji gromadzonych z takim pietyzmem i ofiarnością przez pięćdziesiąt miliardów lat z obszaru dwóch wszechświatów — wiedzy, która powinna stać się własnością Ziemskiego Uniwersytetu, której zdobycie leżało w zasięgu możliwości uniwersytetu, a która teraz miała zostać stracona na zawsze na rzecz enigmatycznej wspólnoty kulturowej, mogącej w efekcie okazać się potencjalnym wrogiem, jakiego spotkania w przestrzeni kosmicznej Ziemia obawiała się od dawna.
Zdawał sobie sprawę, że podjęte przez niego działania już na starcie były spóźnione. Gdyby miał odrobinę więcej czasu i udało mu się nie dopuścić do sfinalizowania transakcji, mógłby znaleźć ludzi, którzy wysłuchaliby go i udzielili mu swego poparcia. Ale wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, a teraz było już za późno.
Wsunął interpreter na głowę i zaczął go układać. Dziwnym sposobem urządzenie nie chciało ustawić się we właściwej pozycji.
— Pozwól, że ci pomogę — zaproponowała Carol.
Poczuł jej palce zręcznie manipulujące przy elastycznych paskach, rozplątujące je i układające na odpowiednich miejscach.
Spojrzał w dół. Sylwester siedział na podłodze obok postumentu i dziwnie obwąchiwał Oopa.
Neandertalczyk pochwycił spojrzenie Maxwella. — Ten kocur mnie nie lubi — powiedział. — Wyczuwa,.że jestem jego naturalnym wrogiem. Któregoś dnia jego nerwy nie wytrzymają i rzuci się na mnie.
— Nie bądź śmieszny — parsknęła Carol. — To tylko mały, oswojony kotek.
— Ale nie z mojego punktu widzenia — stwierdził Oop. Maxwell uniósł dłoń i zsunął obiektywy interpretera na oczy.
Popatrzył na Artefakt.
W jego wnętrzu, w tej martwej czarnej bryle coś się znajdowało. Jakieś linie, jakieś kształty — coś dziwnego. W jego oczach nie był to już blok nieprzeniknionej czerni, odbijającej wszelkiego rodzaju promieniowanie, nie pochłaniającej i nie emitującej żadnych fal, przedmiot niezależny, w żaden sposób nie związany z otaczającym go wszechświatem.
Pochylił głowę, usiłując znaleźć odpowiedni kąt, pod którym mógłby rozpoznać charakter obserwowanych linii. Był pewien, że nie są to wiersze zapisu, ale coś zupełnie innego. Sięgnął do interpretera i pokręcił gałką zwiększającą energię, a następnie spróbował zmienić nieco ustawienie sensorów.
— No i co? — zapytała Carol.
— To nie…
Nagle uświadomił sobie, że dostrzega w jednym z narożników bloku olbrzymi pazur, pokryty dziwnie opalizującą skórą czy też łuską, z którego wystawał mieniący się szpon, wyglądający tak, jakby był pokryty drobniutkimi diamencikami. Ów pazur poruszał się, jak gdyby pragnął wyswobodzić się i dosięgnąć intruza.
Odskoczył do tyłu, pragnąc znaleźć się poza jego zasięgiem, i stracił równowagę. Poleciał do tyłu, usiłując obrócić się w powietrzu, żeby nie upaść plecami na podłogę. Zahaczył ramieniem o aksamitną linę, a podtrzymujące ją paliki zwaliły się z łoskotem. Dostrzegł pędzącą wprost na niego posadzkę. Zdążył uchwycić się liny i przekręcić. Wylądował twardo, rozbijając sobie ramię o podłogę, ale dzięki temu osłonił przed uderzeniem głowę. Błyskawicznie przesunął dłonią po czole, ściągając interpreter na bok głowy i odsłaniając oczy.
Spostrzegł, że znajdujący się ponad nim Artefakt ulega przemianie. Coś wydobywało się z jego wnętrza, wysuwało w górę, rozciągając podłużną bryłę martwej czerni. To była żywa istota, emanująca siłami witalnymi i olśniewająca swym pięknem.
Pojawiła się filigranowa, kształtna głowa z wydłużonym pyskiem, od nasady której zbiegał wzdłuż grzbietu szereg ostrych, trójkątnych płyt grzebienia. Po chwili wychynęła walcowata klatka piersiowa i ramiona zaopatrzone w parę na wpół złożonych skrzydeł, a następnie kształtne przednie kończyny uzbrojone w diamentowe szpony. Skóra stworzenia mieniła się oślepiająco w jaskrawym świetle reflektorów padającym na Artefakt, a raczej na to, co jeszcze niedawno było Artefaktem. Każda łuska okrywająca skórę, na którą padło silne białe światło, pozyskiwała wszystkimi odcieniami brązów i złota, żółci i błękitu.
Smok! pomyślał Maxwell. Smok odradzający się z nieprzeniknionej czerni Artefaktu! Smok powracający do życia po wielowiekowym uwięzieniu w bryle ciemności.
Smok! Po tylu latach poszukiwań, po latach ciągłych rozczarowań, wreszcie odnalazł smoka! W dodatku zupełnie innego, niż go sobie wyobrażał. Zamiast zwykłego stworzenia o ciele pokrytym łuską miał przed sobą żywy, wspaniały symbol — symbol wielkości krystalicznej planety, a może nawet całego wszechświata, który umarł po to, by odrodził się inny, nowy wszechświat. Legendarne, prehistoryczne stworzenie, współczesne owym dziwacznym plemionom istot, których żałosne, zdegenerowane resztki stanowiły trolle, gobliny, wróżki i banshee. Stworzenie, którego imię przekazywano z ust do ust przez liczone w tysiącach pokolenia, lecz aż do tego momentu nie znane nikomu z ludzi.