Oop stał jak wmurowany obok jednego z przewróconych drążków podtrzymujących aksamitną linę, a jego nogi stały się jeszcze bardziej pałąkowate niż zazwyczaj, jakby chciał przykucnąć, lecz zamarł z muskularnymi rękoma bezsilnie zwieszonymi wzdłuż ciała, z palcami zagiętymi na kształt szponów i przerażonym wzrokiem utkwionym w dokonującym się na postumencie cudzie przemiany. Tuż przed nim Sylwester rozpłaszczył się na podłodze, prężąc do skoku, pod futrem na jego łapach poruszały się gruzły mięśni, a w rozwartym pysku złowrogo połyskiwały kły.
Maxwell poczuł rękę na swoim ramieniu i odwrócił się.
— Czy to smok? — zapytała Carol.
Słowa zabrzmiały dziwnie, jakby bała się wypowiedzieć je na głos i z niemałym trudem wydobyła pytanie z gardła. Nie patrzyła na niego. Nie odrywała oczu od wyłaniającego się smoka, który teraz zdawał się odzyskiwać swój pierwotny wygląd.
Stworzenie wyprężyło długi, wijący się sinusoidalnie ogon i machnęło nim. Oop w panice rzucił się twarzą na posadzkę, unikając uderzenia.
Sylwester zawarczał gniewnie i podczołgał się do przodu kilkanaście centymetrów.
— Sylwester, spokój! — Maxwell okrzykiem próbował powstrzymać kota.
Oop podniósł się na czworaka, podpełznął do przodu i schwycił Sylwestra za jedną z tylnych łap.
— Przemów do niego — zwrócił się Maxwell do Carol. Jeśli ten głupi kocur rzuci się na niego, nawet sam diabeł nam nie pomoże.
— Masz na myśli Oopa? Nie wierzę, żeby mógł rzucić się na Oopa.
— Nie na Oopa — jęknął Maxwell — ale na smoka. Jeśli on rzuci się na smoka…
Za ich plecami rozbrzmiewały w panującym tam półmroku okrzyki wściekłości i tupot biegnących stóp.
— Co tu się dzieje? — wrzasnął strażnik wpadając nagle w krąg światła.
Smok obrócił się na postumencie i pełnym gracji ruchem spłynął na podłogę, kierując się w stronę nadbiegającego strażnika.
— Uważaj! — krzyknął Oop, wciąż kurczowo zaciskający palce na łapie Sylwestra.
Smok obejrzał się do tyłu i z wyraźnym zaciekawieniem w małych oczkach, z pochyloną na bok głową popatrzył na ludzi. Radośnie machnął ogonem, który jak tajfun przewalił się przez blat stołu, zmiatając z pół tuzina czar i wazonów. Ceramika z głuchym trzaskiem roztrzaskała się na podłodze, a błyszczące skorupy poleciały na wszystkie strony.
— Hej! Natychmiast przestańcie! — wrzasnął strażnik i stanął nagle, jakby dopiero teraz zauważył smoka.
Jego krzyk przemienił się w przeraźliwy skowyt, człowiek obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Smok puścił się za nim majestatycznym kłusem, nie spiesząc się ani trochę, najwyraźniej gnany zwykłą ciekawością. Jego drogę znaczyła seria głuchych trzasków i brzęku tłuczonego szkła.
— Jeżeli nie zabierzemy go stąd natychmiast, nie ocaleje ani jeden eksponat — odezwał się Maxwell. — Porusza się z taką gracją, że nie później jak za piętnaście minut nie pozostanie tu ani jeden cały przedmiot. Obróci to wszystko w perzynę. A ty, Oop, trzymaj, na miłość boską, tego cholernego kota. W przeciwnym razie rozpęta się tu istne piekło.
Maxwell podniósł się z podłogi, ściągnął z głowy interpreter i wsunął go do kieszeni.
— Mogłabym pootwierać drzwi — zaofiarowała się Carol. — Spróbujmy go stąd wypłoszyć. Najgorzej będzie z bramą, ale chyba wiem już, jak to zrobić.
— Co sądzisz, Oop, o tej propozycji przepłoszenia smoka? — spytał Maxwell.
Smok, który w tym czasie dotarł do ostatniej z całego ciągu sal muzealnych, zawrócił i znowu zmierzał w ich kierunku. — Oop, pomóż mi z tymi drzwiami — zawołała Carol. Potrzebuję silnego mężczyzny.
— A co z kotem?
— Zostaw go mnie — rzucił szybko Maxwell. — Może będzie zachowywał się spokojnie i dam sobie radę.
Nieustający brzęk tłuczonych eksponatów zwiastował zbliżanie się smoka. Maxwell tylko jęknął słysząc ów dźwięk. Sharp, nie bacząc na dawną przyjaźń, gotów go z wściekłości oskalpować. Całe muzeum zmienione w pobojowisko, a Artefakt przeistoczony w galopujące tony mięsa.
Uczynił kilka niepewnych kroków w kierunku, skąd dochodziły odgłosy zniszczeń. Sylwester skradał się tuż przy jego nodze. W półmroku Maxwell ledwie dostrzegał niewyraźną sylwetkę buszującego smoka.
— Dobry smoczek — mruknął. — Uspokój się, malutki. Zabrzmiało to co najmniej głupio i nie na miejscu. Jakimi słowami, do cholery, można się było zwrócić do smoka?
Sylwester raz jeszcze warknął groźnie.
— Ty się trzymaj od tego z daleka! — krzyknął na niego Maxwell. — Jeszcze tylko twojego udziału brakuje nam do szczęścia!
Przemknęło mu przez myśl, że przerażony strażnik z pewnością dzwoni teraz na policję i podnosi piekielny alarm. Usłyszał za sobą skrzypienie otwieranych drzwi. Gdyby tylko smok raczył zaczekać na ich otwarcie, można by go wreszcie wygonić na zewnątrz. Maxwell zadał sobie nagle pytanie: co będzie, kiedy stworzenie w końcu znajdzie się na wolności? Przeszył go dreszcz na samą myśl o tym. Ujrzał w duchu olbrzymią bestię galopującą uliczkami i alejkami miasta. Może, mimo wszystko, byłoby lepiej zatrzymać go w zamkniętym pomieszczeniu?
Stał przez chwilę niezdecydowany, rozważając ujemne skutki zatrzymania smoka w zamknięciu i wypuszczenia go na wolność. Muzeum i tak było już mniej lub bardziej zniszczone, a nawet kompletne jego zrujnowanie wydało mu się mniejszym złem, niż wypuszczenie tej kreatury na wolność w obrębie miasta.
Wciąż jeszcze rozbrzmiewało skrzypienie otwieranych powoli drzwi. Smok, który dotychczas truchtał dość spokojnie, teraz puścił się szaleńczym galopem w kierunku wyjścia.
Maxwell odwrócił się gwałtownie. — Zamknijcie te drzwi! — krzyknął, po czym błyskawicznie uskoczył pod ścianę, schodząc z drogi szarżującego wprost na niego smoka.
Drzwi, częściowo już otwarte, nie zostały zamknięte, bowiem Oop i Carol pierzchli na boki, zmuszeni ustąpić miejsca galopującej ciężkimi susami w ich stronę górze mięsa.
Głośny ryk Sylwestra odbił się dudniącym, zwielokrotnionym echem w przestronnych salach muzeum i kocur rzucił się w pogoń za umykającym stworzeniem.
— Sylwester! Stój! — krzyknęła stojąca pod ścianą Carol. — Nie! Sylwester!
Wygięty w sinusoidę ogon smoka huśtał się nerwowo w trakcie biegu z boku na bok. Szkło w gablotach i szafach sypało się z trzaskiem, posągi padały na posadzkę — pas zniszczeń znaczył drogę smoka ku wolności.
Z dzikim charkotem Maxwell ruszył śladem Sylwestra i smoka, chociaż sam nie wiedział, co popchnęło go do tej pogoni. Zdawał sobie tylko sprawę, że nie było to pragnienie schwytania smoka.
Smok dotarł do otwartych drzwi, minął je długim susem, skoczył wysoko w powietrze, rozkładając jednocześnie skrzydła i zaczął nimi poruszać z ogłuszającym łopotem.
Maxwell również dobiegł do drzwi i zatrzymał się. Sylwester wyhamował efektownym ślizgiem, stanął na schodach przed głównym wejściem do muzeum, podniósł łeb w górę i posłał za wzbijającym się w niebo smokiem gniewny ryk.
Widok zaparł Maxwellowi dech w piersi. Blask księżyca padał na bijące powietrze skrzydła, i odbijał się czerwonymi, złotymi i błękitnymi refleksami od pokrytego łuskami grzbietu. Odnosiło się wrażenie, że w niebo powoli unosi się drgająca tęcza.
Oop i Carol wyskoczyli zza drzwi, stanęli obok Maxwella i zapatrzyli się w niebo.