Выбрать главу

Podniósł rękę i otarł czoło rękawem koszuli.

— Czy wiedział pan o istnieniu tej polany? — zapytał. Maxwell zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, nie znam jej, chociaż wiedziałem o istnieniu takich przecinek. Gdy zakładano Rezerwat, plany przewidywały tereny zielone. Przede wszystkim polanki taneczne dla wróżek. Nie rozglądałem się za jakimś konkretnym miejscem, ale gdy ujrzałem tę wolną przestrzeń między drzewami, domyśliłem się, co to za polana.

— Kiedy wskazał mi ją pan, musiałem zaufać, że zna pan to miejsce — rzekł Churchill. — Nigdzie w pobliżu nie było innej otwartej przestrzeni dogodnej do lądowania, musiałem więc ryzykować…

Maxwell uniósł dłoń, uciszając go.

— Co to takiego? — spytał.

— Przypomina tętent konia — mruknął Churchill. — Kto, do licha, mógłby tutaj jeździć konno? Zbliża się stamtąd, z góry.

Odgłos miękkiego uderzenia końskich kopyt o ziemię się przybliżał.

Okrążyli autolot i oczom ich ukazała się ścieżka, wspinająca się na stromy, urwisty grzbiet, na szczycie którego piętrzyło się masywne zwalisko leżącego w ruinie zamku.

W dół ścieżki ciężko galopował gruby perszeron. Dosiadał go niski i przysadzisty jeździec, którego wierzchowiec przy każdym skoku zabawnie wyrzucał w górę. Szeroko rozstawione, poruszające się jak para skrzydeł ramiona nie przydawały mu elegancji.

Koń zbiegł ciężkimi susami na sam dół i zakręcił na trawiastej polanie. Nie był wcale zgrabniejszy od swego jeźdźca ciężki, kudłaty perszeron, który uderzając potężnymi jak wielkie młoty kopytami, rozkopywał darń, odrzucając jej kępy daleko za siebie. Pędził wprost na autolot, jakby z zamiarem przeskoczenia go, ale w ostatniej chwili skręcił niezgrabnie i stanął jak wmurowany. Jego boki poruszały się niczym miechy kowalskie, a z obwisłych chrap wydobywały się kłęby pary i chrapliwy oddech.

Jeździec zsunął się niezdarnie z końskiego grzbietu i gdy tylko dotknął ziemi, wybuchnął niepohamowanym gniewem: — To znowu oni, ci leniwi włóczędzy! — huknął. — To te wszawe trolle! Tyle razy im powtarzałem: latają te ożogi, to niech latają. Ale oni nie słuchają. Zawsze robią kawały. Rzucają na nie te swoje czary.

— Panie O’Toole! — wykrzyknął Maxwell. — Czy pan mnie poznaje?

Goblin odwrócił się raptownie i spojrzał z ukosa czerwonymi oczami krótkowidza.

— Profesor! — wrzasnął. — Nasz dobry przyjaciel! Och, jaki straszny wstyd. Obiecuję panu, że pozdzieram skóry z tych obrzydliwych trolli i poprzybijam ćwiekami do wierzei, a obcięte uszy porozwieszam na drzewach.

— Czary? — wtrącił się Churchill. — Czy pan mówił o czarach?

— A cóż by to mogło być innego? — parsknął O’Toole. Co innego mogłoby ściągnąć na ziemię latającą miotłę? Przysunął się bliżej Maxwella i zaczął mu się przyglądać z niepokojem.

— Czy to rzeczywiście pan? — zapytał z troską w głosie. W prawdziwie cielesnej postaci? Słyszeliśmy, że pan nie żyje. Przesłaliśmy wieniec z jemioły i ostrokrzewu, aby wyrazić nasz głęboki żal.

— Tak, to ja — odrzekł Maxwell, przechodząc gładko na dialekt niziołków. — Najprawdziwszy. Słyszeliście tylko plotki.

— To naprawdę wspaniale! — wykrzyknął O’Toole. — Zatem dla dopełnienia radości możemy teraz wszyscy trzej pójść opróżnić parę kufli mocnego, październikowego piwa. Warzenie właśnie zakończone, a więc zapraszam was z całego serca, dżentelmeni, do wzniesienia wraz ze mną pierwszego toastu.

Na ścieżce pojawiło się kilka innych goblinów zbiegających na dół. O’Toole zamachał energicznie ręką, nakazując im pośpiech.

— Zawsze się spóźniają — zaczął lamentować. — Nigdy na czas. Zawsze, gdy się zjawiają, są co najmniej trochę spóźnieni. Dobre chłopaki, wszyscy jak jeden, z sercem na dłoni, ale zatracili swą czujność, a ona jest przecież znakiem rozpoznawczym prawdziwych goblinów, takich jak ja.

Dyszące ciężko gobliny wbiegły susami na polankę i ustawiły się przed O’Toole’em.

— Mam dla was zadanie — rzekł do nich stanowczo. Zbiegnijcie najpierw na most i przekażcie tym obrzydliwym trollom, że żadnych czarów robić im więcej nie wolno. Mają zaprzestać całkowicie i ostatecznie. Powiedzcie, że to ich ostatnia szansa. Jeśli spróbują raz jeszcze, rozbierzemy ich parszywy most kamień po kamieniu, a wszyściutkie kamienie rozrzucimy po całym świecie tak, żeby nie miały szansy odbudować go raz jeszcze. Mają natychmiast zdjąć swoje czary z owej latającej miotły, żeby mogła latać jak nowa. Inni muszą odszukać wróżki i wytłumaczyć powód zeszpecenia ich polanki, ale na pewno całą winę za to trzeba przypisać parszywym trollom. Musicie im obiecać, że na kolejne tańce przy pełni księżyca murawa będzie naprawiona i ułożona jak nowa. A jeszcze inni niech zaopiekują się Dobbinem. Uważajcie, żeby jego ciężkie kopyta nie zniszczyły murawy, a potem zadajcie mu owsa i może wiązkę lub dwie tej długiej trawy, jeżeli uda wam się ją znaleźć. Biedne zwierzę, nieczęsto ma szansę uraczyć się czymś takim.

Odwrócił się do Maxwella i Churchilla, zacierając ręce na znak dobrze wykonanej roboty.

— A teraz, panowie, chodźcie ze mną na wzgórze, gdzie popróbujemy, co da się wyciągnąć ze słodkiego październikowego piwa. Proszę was tylko o wyrozumiałość i powolny chód, jako że mój brzuch urósł ostatnio niemiłosiernie, w następstwie czego cierpię srodze z powodu zadyszki.

— Prowadź nas, drogi przyjacielu — rzekł Maxwell. Z wielką ochotą dostosujemy nasze kroki do twoich. Tak dawno już nie spijaliśmy razem październikowego piwa.

— No, proszę, coś takiego! — wtrącił Churchill nieco słabym głosem.

Wyruszyli ścieżką pod górę. W oddali, na tle bladego nieba, majaczyły na szczycie grani ruiny ponurego zamczyska.

— Muszę panów na wstępie przeprosić za stan zamku powiedział O’Toole. — To bardzo przewiewne miejsce, sprzyjające przeziębieniom, infekcjom kataralnym i innym różnorakim dolegliwościom. Wiatr hula po nim nikczemnie, a wszędzie czuć wilgoć i pleśń. Nie mogę w ogóle zrozumieć, dlaczego wy, ludzie, budując dla nas zamek, nie pomyśleliście, żeby był bardziej odporny na warunki atmosferyczne i nieco wygodniejszy. To, że dawnymi czasy zamieszkiwaliśmy ruiny i zgliszcza, nie musi oznaczać rezygnacji z wszelkiego komfortu i wygody. Mieszkaliśmy w nich, zaiste, ponieważ było to najlepsze, co biedna Europa miała nam do zaoferowania.

Zrobił dłuższą przerwę dla złapania oddechu, a po chwili tłumaczył dalej:

— Doskonale pamiętam, że jakieś dwa tysiące lat temu mieszkaliśmy w nowo wybudowanych zamkach. Dość ubogich wprawdzie, gdyż ówcześni prości ludzie nie potrafili budować lepiej, byli tłumokami, nie posiadającymi odpowiednich narzędzi i żadnych maszyn, i w ogóle stanowili rasę słabeuszy. Zmuszeni byliśmy kryć się w zakamarkach i szczelinach zamków, gdyż nieoświeceni ludzie z tamtych lat bali się i przy całej swojej ignorancji nie cierpieli nas. Powodowani tą samą ignorancją próbowali stosować przeciwko nam swoje zaklęcia. Nie wiedzieli, że zwykli śmiertelnicy nie mogą odnosić korzyści ze stosowania zaklęć — dodał z niekłamaną satysfakcją. — Mogliśmy spokojnie pozwolić na te ich Nocki-klocki i pokonać śmieszne czary bez najmniejszego wysiłku.