Wszystkie rewelacje, które usłyszał od Draytona, nie zaniepokoiły go tak bardzo, jak jedno krótkie zdanie wypowiedziane przez pana O’Toole: „Posłaliśmy wieniec z jemioły i ostrokrzewu, aby wyrazić nasz najgłębszy żal”. W innych okolicznościach z pewnością zapytałby zaprzyjaźnionego goblina o szczegóły, ale w tym zamieszaniu nie miał szans zamienić z nim nawet kilku słów w cztery oczy.
To wszystko może poczekać, postanowił. Już za kilka minut, kiedy znajdzie się w domu, będzie mógł zatelefonować do któregokolwiek z przyjaciół i dowiedzieć się prawdy. Zaczął się zastanawiać, z kim najlepiej byłoby porozmawiać. Przed oczyma stanęły mu twarze Harlowa Sharpa z Czasu, Dallasa Gregga, kierownika jego wydziału, a nawet Xigmu Maon Tyre’a, starego Erydańczyka o śnieżnobiałym futrze i bezdennych fioletowych oczach, spędzającego większość czasu w swoim maleńkim pokoiku w instytucie, pochłoniętego w całości przez analizę strukturalną mitów. Po chwili wspomniał też Allena Prestona, zaprzyjaźnionego adwokata. Stwierdził w duchu, że jest to chyba najlepsza kandydatura. Gdyby miało się okazać, że opowiedziana przez Draytona historia wydarzyła się w rzeczywistości, mogły wyniknąć pewne nieprzyjemne kwestie prawne natury formalnej.
Zirytował się. W myślach zganił siebie za tego typu rozważania. Już wierzył, a w każdym razie zaczynał wierzyć w te brednie. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce będzie przekonywał sam siebie, będzie dowodził, że wszystko to zdarzyło się naprawdę.
Zbliżał się już do przecznicy wiodącej w kierunku Winston Arms. Podniósł się więc z siedzenia, wziął swój bagaż i przeskoczył na ledwo sunący pas zewnętrzny. Odczekał jeszcze chwilę, po czym na wysokości Winston Arms zszedł na chodnik.
Nie zauważył w pobliżu żywej duszy. Przemierzył szerokie kamienne schody i wszedł do przedsionka. Pogrzebał w kieszeni, wyjął etui z kluczami, odszukał właściwy i otworzył zewnętrzne drzwi. Winda czekała na dole. Wszedł do niej i nacisnął guzik siódmego piętra.
Klucz bez przeszkód dał się wsunąć w zamek i kiedy go przekręcił, drzwi jego mieszkania stanęły otworem. Wkroczył do ciemnego pomieszczenia. Za jego plecami drzwi automatycznie zamknęły się z cichym trzaskiem. Zaczął sunąć ręką po ścianie w kierunku włącznika światła.
Nagle znieruchomiał. Coś tu było nie w porządku. Ogarnęło go dziwne uczucie, wrażenie obcości, wyczuł dziwny zapach. Właśnie, to nie był zapach jego mieszkania. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny, niezwykły tutaj zapach perfum…
Dotknął dłonią kontaktu i pokój zalało światło.
Nie był to ten sam pokój. Umeblowanie zostało zmienione, a ściany pokrywały krzykliwe obrazy. Nigdy takich nie miał, nie zawiesiłby nigdy podobnych bohomazów w swoim pokoju!
Usłyszał za sobą szczęk zamka i odwrócił się błyskawicznie. W otwartych drzwiach pojawił się szablozębny tygrys.
Na widok Maxwella olbrzymie kocisko przysiadło i warknęło, ukazując ostre kły piętnastocentymetrowej długości. Maxwell zaczął wycofywać się ostrożnie. Kot skradał się za nim, ciągle warcząc. Profesor zrobił jeszcze jeden krok do tyłu, kiedy nagle coś podcięło mu nogi. Wykonał gwałtowny półobrót, próbując odzyskać równowagę, ale nie miał już szans powstrzymać upadku. Kątem oka dostrzegł stojący na środku pokoju taboret — powinien był pamiętać o jego obecności. Wlazł na niego tyłem, potknął się i teraz przebierał nieporadnie nogami, naprężając jednocześnie wszystkie mięśnie, by choć trochę zamortyzować upadek. Nie upadł jednak na podłogę. Jego plecy oparły się o coś miękkiego i zorientował się, że wylądował na stojącym za taboretem tapczanie.
Kot poszybował w powietrzu w pełnym gracji skoku, z położonymi uszami, na wpół otwartym pyskiem i masywnymi przednimi łapami wysuniętymi na kształt taranów. Maxwell uniósł ramiona w bezwolnym geście obrony, lecz te zostały zignorowane i rozsunięte na boki, jakby ich w ogóle nie było, a kocie łapy oparły się na jego piersiach, przyszpilając go do tapczanu. Wielki koci pysk z połyskującymi kłami zawisł wprost nad jego twarzą. Powoli, z niezwykłą delikatnością, kot pochylił ciężki łeb i długim, różowym, szorstkim jęzorem przeciągnął po twarzy Maxwella.
Po chwili zaczął po kociemu mruczeć.
— Sylwester! — rozległ się głos od strony drzwi. — Sylwester, przestań!
Kocur raz jeszcze przejechał po twarzy Maxwella wilgotnym, chropowatym językiem, po czym przysiadł na zadzie i z zagadkowym półuśmiechem na pysku oraz sterczącymi czujnie w górę uszami zaczął przyglądać się człowiekowi, a w jego oczach widniało przyjazne, wręcz entuzjastyczne zainteresowanie.
Maxwell uniósł się na łokciach z plecami częściowo opartymi na poduszce i ramionami wbitymi w zagłówek.
— Kim pan jest? — spytała stojąca w otwartych drzwiach wejściowych dziewczyna.
— Cóż, ja…
— Proszę się zachowywać spokojnie — ostrzegła.
Sylwester mruknął trochę głośniej.
— Proszę mi wybaczyć, ale to moje mieszkanie — odparł Maxwell. — A przynajmniej to było moje mieszkanie. To lokal numer siedemset dwadzieścia jeden, prawda?
— Tak, rzeczywiście — rzekła. — Wynajęłam je dopiero tydzień temu.
Maxwell pokiwał głową.
— Powinienem się był domyślać — mruknął. — Zupełnie zmienione umeblowanie…
— Kazałam gospodarzowi usunąć te rupiecie. Były po prostu okropne…
— Proszę mi pozwolić zgadnąć — wtrącił Maxwell. — Stary, zielony szezlong był najbardziej zniszczony.
— Orzechowy barek także — dodała. — Do tego jeszcze ten monstrualny pejzaż morski i…
Maxwell pokiwał ze znużeniem głową.
— To wystarczy — stwierdził. — Pani wyrzuciła wszystkie moje rzeczy.
— Nie rozumiem — powiedziała. — Gospodarz poinformował mnie, że poprzedni lokator nie żyje. Jakiś wypadek, o ile pamiętam.
Maxwell podniósł się powoli. Wielkie kocisko poderwało się, zbliżyło do niego i zaczęło pieszczotliwie ocierać grzbietem o jego nogi.
— Sylwester, przestań! — krzyknęła dziewczyna. Sylwester łasił się nadal.
— Musi mu pan wybaczyć — stwierdziła. — On jest jak duże dziecko.
— Biomech?
Skinęła głową.
— Najbardziej drapieżny ze wszystkich żywych stworzeń. Chodzi ze, mną wszędzie, ale rzadko sprawia kłopoty. Nie wiem, co w niego wstąpiło. Wygląda na to, że polubił pana.
Mówiąc to spoglądała na kota, lecz nagle uniosła rozszerzone oczy.
— Czy nic się panu nie stało? — rzuciła szybko. Maxwell pokręcił przecząco głową.
— Ma pan tak strasznie bladą twarz.
— To tylko lekki szok — wyjaśnił. — Miałem dzisiaj dzień pełen wrażeń. Wszystko, co pani mówiłem, jest prawdą. Mieszkałem tu kiedyś, jeszcze parę tygodni temu. Teraz sprawy się tak zagmatwały…
— Proszę usiąść — rzekła. — Czy ma pan ochotę na coś mocniejszego?
— Tak, dziękuję, chyba mi dobrze zrobi. Nazywam się Peter Maxwell i jestem członkiem grona profesorskiego…