Jest już prawie południe, a od rana nie padł jeszcze ani jeden strzał. Zwierzęta zaczęły szukać schronienia. Pojawią się znowu, gdy cienie wydłużą się. Czas na postój. Trzeba rozbić namioty, wydobyć z bagaży piwo i kanapki, znowu zacząć wspominać niebezpieczne przygody ze spotkań z rozszalałymi bawołami lub złośliwymi słoniami. Ale jeszcze nie zaraz. Wędrowcy dochodzą do szczytu niewysokiego wzgórza. W dolinie dostrzegają stado strusi i kilkaset pasących się zebr. Gdy pojawili się ludzie, strusie zaczęły oddalać się wolno i ostrożnie. Zebry zupełnie się nie bały. Pasły się nadal. Nigiri wskazuje ręką.
— Piga ąuagga, bwana.
— To stadko zebr — mówi Zacharias. Gracchus kręci przecząco głową.
— Nie. Posłuchaj. Czy słyszysz ten dźwięk?
Z początku nikt nie słyszy nic nadzwyczajnego, ale po chwili, tak! Sybille słyszy przenikliwe, szczekliwe rżenie, głos minionych czasów, głos zwierzęcia, którego nigdy przedtem nie słyszała. Jest to pieśń zmarłych. Nerita słyszy ją również. Słyszy ją Mortimer i wreszcie Zacharias. Gracchus wskazuje na oddalony koniec doliny. Tam, wśród zebr jest z pół tuzina zwierząt, które mogłyby być uznane za zebry, ale nimi nie są. To niedokończone zebry z pręgami tylko na głowie i na przedniej części tułowia. Reszta tułowia ma kolor żółtawo-brązowy. Nogi mają białe, grzywy ciemnobrązowe z jaśniejszymi pasmami. Ich sierść lśni jak mika w blasku słońca. Od czasu do czasu podnoszą głowy, wydają dziwne, wibrujące, gwiżdżące parsknięcie i znów schylają się ku trawie. Kwagi. Zwierzęta zabłąkane z przeszłości, zabytki, ożywione zjawy. Na sygnał Gracchusa grupa rozprasza się na grzbiecie wzgórza. Ngiri podaje Zachariasowi ogromną strzelbę. Zacharias przyklęka, celuje.
— Nie ma pośpiechu — mruczy Gracchus. — Mamy całe popołudnie.
— Czy ja wyglądam na kogoś, kto się spieszy? — pyta Skicharias.
Zebry przesuwają się i zasłaniają kwagi. Zebry nie wolno mu zastrzelić. Inaczej byłyby kłopoty ze strażnikami rezerwatu. Mijają minuty. Nagle zasłona zebr otwiera się i Zacharias naciska spust. Huk eksplozji. Zebry rozbiegają się we wszystkie strony, aż oczy bolą od gwałtownego stroboskopowego efektu czarnych i białych pasów. Kiedy zamieranie mija, dostrzegam, że jedna kwaga leży na boku sama w pustej dolinie. Przeszła na drugą stronę. Sybille patrzy ze spokojem. Śmierć dawniej ją przerażała, śmierć jakiegokolwiek rodzaju. Teraz już nie.
— Piga m’uzuri! — krzyczą w podnieceniu tragarze.
— Kufa — mówi Gracchus. — Dobry strzał. Masz swoją zdobycz.
Ngiri szybko obdziera zwierzę ze skóry. Tego wieczora, obozując u podnóża Kilimandżaro, zmarli i tragarze jedzą pieczoną kwagę. Mięso jest soczyste, jędrne, lekko czuć je dymem.
Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy wędrowali terenami nieco chłodniejszymi, poprzecinanymi licznymi strumieniami i pokrytym szarozielonymi, przysadzistymi drzewami, natknęli się na potwora, kosmate, niezgrabne zwierzę, wysokie na dwanaście czy piętnaście stóp, stojące na tylnych, potężnych nogach i podpierające się niezmiernie grubym, ciężkim ogonem. Zwierzę opierało się o drzewo i zagarniało jego gałęzie długimi, przednimi nogami zakończonymi groźnie wyglądającymi pazurami, podobnymi do małych sierpów. Jadło łapczywie liście i gałązki. Gdy ich zauważyło, zaczęło przyglądać się im małymi, żółtymi, głupimi oczkami, a następnie wróciło do przerwanego posiłku.
— Rzadkość — wyjaśnił Gracchus. — Znam myśliwych, którzy przemierzyli cały rezerwat i nie natrafili na to zwierzę. Czy widzieliście kiedykolwiek coś podobnie brzydkiego?
— Co to jest? — pyta Sybille.
— Megaterium. Ogromny leniwiec. Właściwie pochodzi z Południowej Ameryki, ale nie przejmowaliśmy się specjalnie geografią, kiedy wprowadzaliśmy zwierzęta do rezerwatu. Mamy ich tylko cztery i nawet nie wiem, ile tysięcy dolarów kosztuje upolowanie jednego. Nikt jeszcze nie chciał na nie polować i wątpię, czy kiedykolwiek zapoluje.
Sybille zastanawia się, gdzie takie zwierzę należałoby trafić. Na pewno nie w ten maleńki, otępiały móżdżek. Zastanawia się również, jakiego rodzaju myśliwy znalazłby przyjemność zabijając je. Tymczasem powolny potwór rozdziera drzewo na strzępy. Ruszają dalej.
O zachodzie słońca Gracchus pokazuje im następną ciekawostkę — białawą kopułę widoczną w kępie gęstej trawy przy strumieniu.
— Jajo strusia? — zgaduje Mortimer.
— Blisko. Bardzo blisko. To jajo ptaka moa z Nowej Zelandii. Wyginęły w osiemnastym wieku.
Nerita schyla się i delikatnie puka w skorupę jaja.
— Cóż za omlet można by z tego zrobić!
— Starczyłoby na siedemdziesiąt pięć osób — wyjaśnia Gracchus. — Jajo zawiera dwa galony płynu. Nie powinniśmy jednak go ruszać. Przyrost naturalny jest bardzo ważnym czynnikiem utrzymania rezerwatu.
— A gdzie jest mama moa? — pyta Sybille. — Czy powinna tak zostawiać to jajo?
— Moa nie są zbyt inteligentne. Prawdopodobnie dlatego wyginęły. Musiała pójść coś zjeść i…
— O Boże! — bełkoce Zacharias.
Mama moa wróciła, wyłaniając się nagle z krzaków. Stoi nad nimi jak pierzasta góra oświetlona blaskiem wieczoru. Podobna do strusia, do ogromnego strusia, strusia strusi. Wysoka na dwanaście stóp. Ciężkie, okrągłe ciało wsparte na nogach potężnych jak konary drzewa. Długa, gruba szyja. Zupełnie jak ptak rukh, który mógł unieść w szponach słonia, widziany przez Sindbada Żeglarza. Ptak ze smutkiem przygląda się grupce niewielkich istot zebranych wokół jaja. Wygina szyję, jak gdyby szykował się do ataku. Zacharias sięga po jedną ze strzelb, ale Gracchus powstrzymuje go, ponieważ moa wyraża w ten sposób jedynie swój protest. Wydaje głęboki, ponury dźwięk i nie porusza się.
— Cofajcie się powoli — mówi Gracchus. — Nie zbliżajcie się do nóg. Kopnięcie może zabić.
— Już chciałem prosić o wydanie licencji na odstrzał moa — mówi Mortimer.
— Polowanie na nie to żadna przyjemność — odpowiada Gracchus. — Zazwyczaj stoją i pozwalają do siebie strzelać. Masz licencję na coś lepszego.
Mortimer wykupił licencję na tura, dawno wytępionego bawoła puszcz europejskich, znanego Cezarowi i Pliniuszowi. Polował na niego Siegfried. Wytępiono go ostatecznie w 1627 roku. Równiny Afryki Wschodniej nie są najlepszym środowiskiem dla turów. Stado stworzone przez nekrogenetyków trzymało się więc zalesionych terenów wyżynnych oddalonych o kilka dni marszu od rejonu polowań na kwagi i leniwce. W gęstym lesie myśliwi napotykają stadka krzykliwych pawianów, samotne słonie, a w miejscu, gdzie słońce przedzierało się przez korony drzew, widzą samca antylopy bongo o wspaniałych, wygiętych rogach. Gracchus prowadzi ich coraz głębiej w las. Wydaje się spięty. Czuje niebezpieczeństwo. Tragarze prześlizgują się wśród drzew jak czarne duchy. Rozproszyli się po lesie i porozumiewają się między sobą i z Gracchusem gwizdami. Wszyscy trzymają broń w pogotowiu. Sybille spodziewa się, że w każdej chwili ujrzy lamparta przyczajonego wśród gałęzi lub węża pełzającego wśród trawy. Nie boi się jednak.
Zbliżają się do polany.
— Tury — mówi Gracchus.
Około tuzina turów obgryza krzewy. Wielkie, długorogie zwierzęta o krótkiej sierści. Muskularne i czujne. Czują zapach myśliwych. Podnoszą ciężkie głowy, węszą, wypatrują. Gracchus i Ngiri porozumiewają się mrugnięciami.