Przez dziesięć minut błąkał się po domu towarowym. Kiedy już zaczai myśleć, że jest chyba niewidoczny dla tych ludzi, zatrzymał się przed nim niski mężczyzna o szerokich barach. Był łysy, ale twarz miał niezwykle młodą.
— Jestem Pablo. Witamy w Zimnym Mieście Zioń.
To nagłe przerwanie ciszy wytrąciło Kleina z równowagi, tak że jedynie z wysiłkiem zachował właściwą zmarłym obojętność. Pablo uśmiechał się ciepło i podał Kleinowi obydwie ręce w przyjaznym powitaniu, ale jego oczy były zimne, wrogie, zapatrzone w przestrzeń i stanowiły wyraźne zaprzeczenie miłego powitania.
— Przysłano mnie, żebym zaprowadził cię na kwaterę. Chodźmy do samochodu.
Poza wskazywaniem kierunku Pablo odezwał się tylko trzykrotnie podczas pięciominutowej jazdy.
— Tutaj jest dom ożywień — powiedział wskazując pięciopiętrowy, brązowy budynek przypominający szpital. Okna budynku były czarne jak onyks.
— To jest dom ojca-kierownika — odezwał się po chwili. Był to skromny budynek z cegieł usytuowany na skraju parku.
— Tu będziesz mieszkał — powiedział wreszcie. — Baw się dobrze.
Wysiadł z samochodu i oddalił się szybkim krokiem.
Był to dom dla ludzi sobie obcych, hotel dla podróżujących zmarłych. Długi, betonowy budynek, funkcjonalny i pozbawiony wszelkich dekoracji, jeden z najmniej atrakcyjnych budynków w tym mieście zimnych, nieprzyjemnych domów. Niezależnie od innych upodobań, zmarli na pewno nie interesowali się architekturą. Głos płynący z ekranu informacyjnego umieszczonego w urządzonym po spartańsku hallu skierował go do właściwego pokoju. Pokój był kwadratowy, wysoki, miał ściany pomalowane na biało. Była też łazienka. Pokój był wyposażony w ekran informacyjny, wąski tapczan, komodę, niewielką szafę. Z małego okna roztaczał się widok na podobny, brzydki budynek. Nie powiedziano nic o opłatach. Może był gościem miasta7 W ogóle nic mu nie powiedziano. Wydawało się, że został zaakceptowany. Ponure przepowiednie Jijibhoia, że natychmiast zostanie rozszyfrowany, nie sprawdziły się, podobnie jak ostrzeżenia Dolorosy, że złapią go, zanim upłynie dziesięć minut. Był w Zimnym Mieście Zioń już ponad pół godziny. Jeszcze go nie złapali.
— Jedzenie nie jest dla nas ważne — powiedział Dolo-rosa.
— Ale przecież coś jecie?
— Oczywiście, jemy, ale to nie jest ważne.
Dla Kleina jednak było ważne. Nie potrzebował nic wyszukanego, ale chciał coś zjeść. Potrzebował coś zjeść trzy razy dziennie. Był głodny. Zadzwonić na obsługę? W tym mieście nie było obsługi. Zwrócił się do ekranu informacyjnego. Przypomniał sobie zasadę wpajaną mu przez Dolo-rosę: nigdy nie zadawać bezpośredniego pytania. Nie dotyczyło to chyba ekranów informacyjnych, a tylko innych zmarłych. Nie musiał przestrzegać zasad dobrego zachowania w rozmowie z komputerem. Głos odpowiadający z ekranu może jednak wcale nie był głosem komputera. Postanowił zatem stosować ten sam styl rozmowy, jaki preferowali zmarli we wzajemnych stosunkach.
— Kolacja?
— W kantynie.
— Gdzie?
— Czwarta Centralna — odpowiedział ekran.
Czwarta Centralna? Dobrze. Znajdzie drogę. Przebrał się l ruszył wyłożonym plastikiem korytarzem w kierunku wyjścia. Zapadła już noc. Płonęły lampy uliczne. Po zmroku brzydota miasta nie była aż tak widoczna i było nawet coś pięknego w brutalnej regularności ulic.
Ulice były jednak nie oznakowane i opuszczone. Klein szedł bez celu przez dziesięć minut w nadziei, że spotka kogoś idącego do kantyny przy Czwartej Centralnej. Kiedy jednak wreszcie spotkał kogoś, a była to wysoka, pełna godności starsza kobieta, nie mógł zdobyć się na zadanie jej pytania (nigdy nie zadawać bezpośrednich pytań, nigdy nikogo nie dotykać). Szedł za nią w milczeniu przez chwilę, dopóki nie skręciła i nie weszła do któregoś z domów. Przez dalsze dziesięć minut znowu błąkał się samotnie. To głupio — pomyślał. Przecież martwy czy żywy jestem przyjezdny. Należy mi się jakaś pomoc. Może Dolorosa chciał tylko skomplikować sytuację? Za następnym rogiem Klein dostrzegł mężczyznę kryjącego się przed wiatrem i zapalającego papierosa. Podszedł do niego śmiało.
— Przepraszam, ale… Tamten spojrzał na niego.
— Klein? Tak, oczywiście! To i ty przeszedłeś na tę stronę!
Był to jeden z towarzyszy Sybille z Zanzibaru. Ten ostry facet o bystrym spojrzeniu… Mortimer. Członek jej pseudo-rodzinnej grupy, czy jak się to nazywało. Klein patrzył na niego niechętnie. To musiała być ta chwila, kiedy jego oszustwo zostanie wykryte. Minęło zaledwie sześć tygodni, kiedy rozmawiał z nim w ogrodach hotelowych w Zanzibarze. Chyba za mało, żeby umrzeć, zostać ożywionym i przygotowanym do nowego życia. Minęła jednak dłuższa chwila, a Mortimer nic nie powiedział. Wreszcie Klein odezwał się pierwszy.
— Dopiero co przyjechałem. Pablo zaprowadził mnie na kwaterę, a teraz szukam kantyny.
— Na Czwartej Centralnej. Właśnie tam idę. Masz szczęście.
Żadnego śladu podejrzenia. Może jedynie ten nieuchwytny uśmieszek świadczył, że domyślał się, iż Klein nie był tym, za kogo się podawał (pamiętaj, że dla zmarłego cały wszechświat jest sztuczny; to tylko żart).
— Czekam na Neritę — powiedział Mortimer. — Możemy razem pójść na kolację.
— Zostałem ożywiony w Zimnym Mieście Albany — powiedział Klein. — Właśnie stamtąd jadę.
— To fajnie — zgodził się Mortimer.
Nerita Trący wyszła z pobliskiego budynku. Szczupła, wysportowana kobieta około czterdziestki z krótko przystrzyżonymi, rudymi włosami.
— To jest Klein — powiedział Mortimer, gdy zbliżyła się. — Spotkaliśmy go na Zanzibarze, a teraz przyjechał z Albany po ożywieniu.
— Sybille się ucieszy.
— Czy ona jest tutaj? — wybełkotał Klein.
Mortimer i Nerita wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Klein czuł się zmieszany. Nigdy nie zadawaj bezpośrednich pytań. Cholerny Dolorosa!
— Wkrótce ją zobaczysz — powiedziała Nerita. — Idziemy na kolację?
Kantyna była urządzona mniej surowo, niż Klein oczekiwał. Była to całkiem przyjemna restauracja rozmieszczona na czterech czy pięciu poziomach rozdzielonych ciemnymi, lśniącymi kotarami tworzącymi wydzielone pomieszczenia. Tworzyło to ciepły, bogaty nastrój tropikalnej miejscowości wypoczynkowej. Żywność pochodząca z automatów serwujących w formie gotowych dań była bez smaku i stanowiła przykry kontrast. To tylko żart, przyjacielu, to tylko żart. Okazało się, że był mniej głodny, niż wydawało mu się w hotelu. Siedział z Mortimerem i Nerita, skubiąc jedzenie, podczas gdy rozmowa płynęła wokół tematów, na których nie mógł skoncentrować myśli. Rozmawiali urywanymi i zawiłymi zdaniami, używali ozdobników, parafraz, przenośni i porównań. Ich retoryka utrzymywała go w zakłopotaniu l taki bez wątpienia był ich zamiar. Od czasu do czasu porzucali gąszcz retoryki, żeby ukłuć go jakąś uwagą. Prawda? — mówili. On uśmiechał się i kiwał głową, kiwał głową ł uśmiechał się i mówił: tak, tak, oczywiście. Czy wiedzieli, ie był oszustem i tylko się nim zabawiali, czy też w jakiś niezrozumiały sposób uznali go za jednego z nich? Postępowali tak subtelnie, że nie mógł się zorientować. Nowo ożywiony członek społeczności zmarłych — pomyślał — byłby tu tak samo zagubiony, jak i żyjący.