— Wkrótce pojadę znowu na Zanzibar — powiedziała. — Jest tak wiele rzeczy, których chciałabym się dowiedzieć od ludzi żyjących gdzieś w zapadłych mieścinach. Jakieś stare legendy o ostatnich dniach Mwenyi Mkuu. Może będą się różnić od tej historii.
— Czy mogę pojechać z tobą?
— A nie prowadzisz już własnych badań? Nie czekała na odpowiedź. Szybkim krokiem skierowała się ku drzwiom. Został sam.
Rozdział 7
Mam na myśli to, co oni i wynajęci przez nich psychiatrzy nazywają „systemami złudzeń”. Nie trzeba dodawać, że „złudzenia” są zawsze oficjalnie zdefiniowane. Nie musimy przejmować się problemem, czy coś jest realne, czy nierealne. Mówi się jedynie o przydatności. Znaczenie ma tu system i to, jak w nim plasują się dane. Niektóre do siebie pasują, inne nie.
I znowu zmarli, tym razem tylko troje, przylatywali porannym samolotem z Dar. To lepiej niż pięcioro — myślał Daud Mahmoud Barwani, ale było to i tak więcej niż trzeba. Tamci nie spowodowali żadnych kłopotów dwa miesiące temu. Pozostali tylko jeden dzień i odlecieli z powrotem na kontynent. Czuł się jednak niepewnie, wiedząc, że takie istoty przebywają na tej samej niewielkiej wyspie, co i on. Mieli do wyboru cały świat. Dlaczego ciągle przyjeżdżali na Zanzibar?
— Samolot już wylądował — powiedział kontroler lotów.
Trzynastu pasażerów. Oficer sanitarny przepuścił najpierw miejscowych — dwóch dziennikarzy i czterech członków miejscowej legislatury wracających z panafrykańskiej konferencji w Capetown. Następnie odprawił grupę czterech turystów japońskich, obwieszonych aparatami fotograficznymi. Później przyszli zmarli i Barwani z zaskoczeniem stwierdził, że byli to ci sami zmarli — rudy, szatyn i brunetka — którzy już odwiedzali Zanzibar wcześniej. Czy zmarli mieli tak dużo pieniędzy, że mogli przylatywać z Ameryki na Zanzibar co kilka miesięcy? Barwani słyszał plotkę, że każdy ożywiony zmarły dostawał tyle złota, ile sam ważył. Teraz zaczynał w nią wierzyć. Nic dobrego nie wyniknie z tego, że tacy pętają się po świecie — pomyślał, a już na pewno z ich przyjazdu na Zanzibar. Nie miał jednak wyboru.
— Witam ponownie na wyspie goździków — powiedział obłudnie z przylepionym uśmiechem i zaczął zastanawiać nie po raz kolejny, co stanie się z Duadem Mahmoudem Barwanim, kiedy jego dni na ziemi dobiegną kresu.
— Ahmad Przebiegły i Abdullah jakiś tam — powiedział Klein. — Nie mówiła o niczym innym, tylko o historii Zan-zibaru.
Byli w gabinecie Jijibhoia. Był ciepły wieczór. Padający deszcz przysłaniał miliony świateł Los Angeles.
— Byłoby nietaktownie zadać jej bezpośrednie pytanie. Jeszcze nie czułem się tak niezręcznie od czasu, kiedy miałem czternaście lat. Byłem wśród nich zupełnie bezradny, jak obcy, jak dziecko.
— Czy myślisz, że odkryli twoje oszustwo? — spytał Jijibhoi.
— Trudno powiedzieć. Odniosłem wrażenie, że bawią się mną, wyśmiewają się, ale może taki jest ich sposób postępowania z każdym nowo przybyłym. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie zarzucił mi, że jestem oszustem, nikt mną się nie przejmował, nie interesował się tym, co robię i w jaki sposób zostałem zmarłym. Staliśmy z Sybille twarzą w twarz. Chciałem wyciągnąć do niej ręce. Chciałem, żeby ona wyciągnęła ręce do mnie. Nie nawiązaliśmy jednak kontaktu, nawet cienia porozumienia. Było tak, jakbyśmy się spotkali na jakimś cocktailu w środowisku akademickim, a jedyną rzeczą, o której myślała, była jakaś niezwykła informacja, którą właśnie gdzieś wykopała. Opowiedziała mi wszystko o sułtanie Ahmadzie, o tym, jak oszukał Abdullaha i jak Abdullah uderzył go nożem.
Klein dostrzegł na zawalonych książkami półkach Jijibhoia znajome tytuły. Była wśród nich Historia Afryki Wschodniej Olivera i Mathew, książka, z którą Sybille nie rozstawała się w okresie ich małżeństwa. Sięgnął po pierwszy tom.
— Powiedziała, że opracowania historyczne przedstawiają niedokładny obraz wydarzeń, które uznała za prawdziwe. Wydawało mi się, że bawiła się ze mną opowiadając już sprawdzoną historię, jak gdyby to było coś, o czym do ostatniego tygodnia nikt nie wiedział. Sprawdzimy… Ahmad… Ahmad…
Sprawdził indeks nazwisk. Było w nim pięciu Ahmadów, ale nie było sułtana Ahmada ibn Majida Przebiegłego. Nazwisko to wymienione było jedynie w odnośniku, zgodnie z którym nosił je arabski kronikarz. Klein znalazł również trzech Abdullahów, ale żaden z nich nie władał Zanzibarem.
— Coś tu nie gra — mruknął.
— To nie ma znaczenia — powiedział Jijibhoi łagodnie.
— Ma znaczenie. Poczekaj chwilkę.
Szukał dalej. Pod hasłem „Władcy Zanzibaru” nie znalazł ani Ahmadów, ani Abdullahów. Znalazł Majida ibn Saida, ale stwierdził, że panował on w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. W zdenerwowaniu Klein przerzucał strony przeglądając, cofając się, szukając. Wreszcie spojrzał na Jijibhoia.
— Tu się nic nie zgadza!
— W oksfordzkiej Historii Afryki Wschodniej?
— Szczegóły opowiadania Sybille. Powiedziała, że Ahmad Przebiegły wstąpił na tron omański w 1811 roku i zajął Zanzibar siedem lat później. Tu zaś napisane jest, że niejaki Seyyid Said al-Busaidi został sułtanem Omanu w 1806 roku i panował przez pięćdziesiąt lat. To właśnie on, a nie nieistniejący Ahmad Przebiegły zajął Zanzibar. Zrobił to dopiero w 1828 roku, zaś władcą, który był zmuszony do podpisania traktatu był ówczesny Mwenyi Mkuu o nazwisku Hasan ibn Ahmad Alawi i… — Klein pokręcił głową. — To zupełnie inne postacie. Żadnych sztyletów, zabójstw, daty się nie zgadzają. Wszystko to…
— Zmarli lubią robić sobie żarty — uśmiechnął się Jijibhoi smutno.
— Dlaczego miałaby zmyślać jakąś historię i rozgłaszać ją jako sensacyjne, nowe odkrycie? Sybille była najskrupulatniejszym naukowcem, jakiego kiedykolwiek znałem! Nigdy by…
— To była Sybille, którą znałeś, drogi przyjacielu. Staram się, żebyś zrozumiał, że to już jest inna osoba, nowa osoba w jej ciele.
— Osoba, która kłamałaby na temat historii?
— Osoba, która żartuje.
— Tak, która żartuje — mruknął Klein.
Zapamiętaj, że dla zmarłych cały wszechświat jest jak z plastiku. Nic rzeczywistego. Nic nie ma większego znaczenia.
— …która żartuje sobie z głupiego, nudnego, namolnego byłego męża, pojawiającego się w jej Zimnym Mieście, niezdarnie ucharakteryzowanego na zmarłego, która wymyśla nie tylko anegdotę, ale i warunki gry. O Boże, Boże. Jaka ona jest okrutna, a ja jaki byłem głupi! To był jej sposób powiedzenia mi, że wiedziała o moim oszustwie. Oszustwo za oszustwo!
— Co teraz zrobisz?
— Nie wiem — powiedział Klein.
Wbrew radom Jijibhoia i wbrew rozsądkowi, Klein zdobył więcej pastylek od Dolorosy i zdecydował się wrócić do Zimnego Miasta Zioń. Tam stanie przed Sybille i zdemaskuje fikcyjnego Ahmada i zmyślonego Abdullaha. Skończmy tę grę — powie. Powiedz mi, Sybille, to, co muszę wiedzieć i odejdę, ale mów tylko prawdę. Przez całą drogę do Utah ćwiczył i cyzelował swoje przemówienie. Okazało się to jednak niepotrzebne, ponieważ tym razem brama Zimnego Miasta Zioń dla niego się nie otwarła. Skanery zbadały jego podrobiony dokument z Albany i obojętny głos stwierdził przez głośnik: