— Witamy na wyspie goździków. Prosimy pamiętać, ze malaria została tu wytępiona poprzez zastosowanie intensywnych środków zapobiegawczych i by zapobiec ponownemu pojawieniu się tej niepożądanej choroby, prosimy, abyście zażyli te tabletki przed udaniem się w dalszą drogę — powiedział uprzejmie.
Turyści zawsze oponowali. Ci jednak połknęli tabletki bez słowa protestu. Barwani ponownie zapragnął nawiązać z nimi kontakt, który może mógłby mu pomóc dźwigać ogromny ciężar istnienia. Jednakże ta aura, ta tarcza niesamowitości otaczająca tych pięcioro sprawiła, że chociaż był miłym człowiekiem i z łatwością nawiązywał rozmowy z obcymi, skierował ich bez słowa do Mpondy, urzędnika imigracyjnego.
Wysokie czoło Mpondy lśniło od potu. Zagryzał dolną wargę. Było oczywiste, że zmarli wyprowadzili go z równowagi, podobnie jak Barwaniego. Grzebał się w formularzach, przystawił wizę w niewłaściwym miejscu, jąkał się informując zmarłych, że musi zatrzymać ich paszporty do następnego ranka.
— Przekażę je przez posłańca do hotelu jutro rano — obiecał im Mponda i skierował ich do sali odbioru bagażu z niepotrzebnym pośpiechem.
Klein miał tylko jednego przyjaciela, z którym mógł o tym porozmawiać. Był to kolega z uniwersytetu kalifornijskiego, ugrzeczniony i łagodny socjolog, pars z Bombaju, Framji Jijibhoni, który jak czerw zagłębił się w wyszukaną, nową subkulturę zmarłych.
— Jak mogę się z tym pogodzić? — zapytywał Klein. — Po prostu nie mogę tego zaakceptować. Ona tam gdzieś jest, żyje, ona…
Jijibhoi przerwał mu szybkim gestem dłoni.
— Nie, drogi przyjacielu — powiedział ze smutkiem — ona nie żyje. Ona jest ożywiona. Musisz nauczyć się dostrzegać różnicą.
Klein nie mógł dostrzec różnicy. Klein nie mógł dostrzec niczego, co potwierdzałoby śmierć Sybille. Nie mógł pogodzić się z myślą, że przeszła do innej formy egzystencji, /, której on był całkowicie wyłączony. Znaleźć ją, porozmawiać, uczestniczyć w jej doświadczeniu śmierci i doświadczeniach po śmierci stało się jego jedynym celem. Był z nią nierozerwalnie związany, jak gdyby wciąż była jego żoną, jak gdyby jego związek z Sybille nadal istniał.
Czekał na listy od niej, ale nie nadchodziły. Po kilku miesiącach zaczął poszukiwania zakłopotany tym istniejącym w nim przymusem i coraz bardziej oczywistym zerwaniem z etykietą obowiązującą wdowca. Wędrował od jednego Zimnego Miasta do drugiego — Sacramento, Boise, Ann Arbor, Louisyille — nie wpuszczano go jednak, nie odpowiadano nawet na jego pytania. Przyjaciele przekazywali mu plotki, że mieszkała wśród zmarłych w Tucson, w Roanoke, w Rochester, w San Diego, ale nic z tego nie wynikało. Wtedy Jijibhoi, który miał kontakty w świecie ożywionych i który pomagał Kleinowi w poszukiwaniach, chociaż tego nie pochwalał, przyniósł mu prawdopodobnie brzmiącą wiadomość, że była w Zimnym Mieście Zioń w południowo-wschodnim Utah. Tam również go nie wpuścili, nie byli jednak zbyt okrutni i udało mu się uzyskać dowód, że Sybille rzeczywiście tam przebywała.
Latem 1992 roku Jijibhoi powiedział mu, że Sybille wyszła z izolacji Zimnego Miasta. Widziano ją w Newark, Ohio, na miejskim polu golfowym w Octagon State Memoriał w towarzystwie buńczucznego, rudego archeologa Kenta Zachariasa, również zmarłego, który był dawniej specjalistą od kurhanów z doliny Ohio.
— Jest to nowa faza, którą można było przewidzieć — powiedział Jijibhoi. — Zmarli zaczynają odrzucać swoją pierwotną filozofię całkowitej separacji. Widzimy ich jako turystów zwiedzających nasz świat, badających kontakt pomiędzy życiem a śmiercią. Drogi przyjacielu, to będzie bardzo interesujące.
Klein udał się natychmiast do Ohio i chociaż jej nie spotkał, wędrował jej śladem z Newark do Chillicothe, z Chillicothe do Marietty, z Marietty do Zachodniej Wirginii i tam gdzieś pomiędzy Moundsville a Wheeling ślad się urwał. Dwa miesiące później otrzymał wiadomość, że była w Londynie, później w Kairze i w Addis Abebie. W początkach 1993 roku Klein dowiedział się od kolegi uniwersyteckiego pracującego obecnie na Uniwersytecie Nyerere w Ar usną, że Sybille była na safari w Tanzanii i planowała udać się za kilka tygodni na wyspę Zanzibar.
Oczywiście! Przez dziesięć lat pracowała nad doktoratem na temat ustanowienia arabskiego sułtanatu na Zanzibarze w początkach dziewiętnastego wieku. Pracę tę przerywały jej inne zajęcia uniwersyteckie, romanse, małżeństwo, kłopoty finansowe, choroba, śmierć i różne inne obowiązki i nigdy nie miała możliwości odwiedzić tej wyspy, która miała dla niej tak wielkie znaczenie. Teraz jest wolna od wszelkich zobowiązań. Dlaczego nie miałaby wreszcie pojechać na Zanzibar? Oczywiście jechała na Zanzibar. Klein pojedzie więc również na Zanzibar i będzie tam na nią czekać.
Gdy pięcioro zmarłych wsiadało do taksówki, coś przypomniało się Barwaniemu. Poprosił Mpondę o paszporty i przyglądał się nazwiskom. Takie dziwne nazwiska: Kent Zacharias, Nerita Trący, Sybille Klein, Anthony Gracchus, Laurence Mortimer. Nigdy nie mógł przyzwyczaić się do europejskich nazwisk. Bez fotografii nie mógłby zorientować się, kto jest kobietą, a kto mężczyzną. Zacharias, Trący, Klein… właśnie Klein! Sprawdził w notatkach sprzed dwóch tygodni leżących na biurku. Tak, Klein. Barwani zatelefonował do hotelu Shirazi. Zajęło mu to kilka minut. Poprosił o rozmowę z Amerykaninem, który przybył przed dziesięcioma dniami, z tym szczupłym mężczyzną o ściągniętych w napięciu ustach, którego oczy błyszczały zmęczeniem, z tym, który prosił Barwaniego o niewielką przysługę, o specjalną przysługę i dał mu sto szylingów płacąc je z góry.
Nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której portier szukał go prawdopodobnie na terenie hotelu — w toalecie, w barze, w hallu, w ogrodzie — i wreszcie Amerykanin odezwał się. — Osoba, o którą pan pytał, właśnie przybyła — powiedział Barwani:
Rozdział 2
Taniec się zaczyna. Robaki pod opuszkami palców, wargi zaczynają pulsować, rozterki, ściśnięte gardła. Wszystko nieco nie w rytmie i nie w tonacji, każdy we własnym tempie. Wolniutko następuje połączenie. Usta przy ustach, serce przy sercu, znajdywanie się wzajemne, przerażająco, przejściowo płonące… nutki łączą się w akordy, akordy w sekwencje, kakofonia zmienia się w polifoniczny chór w kontrapunkcie, diapazon uroczystości.
Sybille stoi potulnie na skraju miejskiego pola golfowego w Octagon State Memoriał w Newark. Trzyma w ręku sandały i ukradkiem zagłębia palce stóp w obfity, nieskazitelny dywan gęstej, krótko przystrzyżonej trawy. Jest letnie popołudnie 1992 roku. Jest gorąco. Powietrze idealnie przejrzyste drży lekko, jak zawsze na środkowym zachodzie. Krople wody pozostałe po porannym podlewaniu jeszcze nie zdążyły wypalić trawnika. Jaka niezwykła jest ta trawa! Nieczęsto widywała taką trawę w Kalifornii i oczywiście nie w Zimnym Mieście Zioń w cierpiącym na brak wody Utah. Kent Zacharias stojący obok niej potrząsa głową ze smutkiem.
— Pole golfowe — mruczy. — Jedno z najważniejszych miejsc dla wykopalisk prehistorycznych w Ameryce Północnej, a oni robią sobie tu pole golfowe! No, co prawda mogło być gorzej. Mogli wszystko wyrównać buldożerami i zrobić miejski parking. Patrz, czy widzisz roboty ziemne, o tam?