Węgle jeszcze się żarzą, kiedy ludzie zaczynają znosić ziemię. Z wyjątkiem kapłanów, którzy stoją nieruchomo w centralnym punkcie polany, i dziewczyny, która leży jak odrzucony łachman na jej skraju, cała społeczność uczestniczy w obrzędzie. Za ścianą pobliskich drzew jest głęboki dół. Żałobnicy całymi szeregami udają się do dołu, nabierają ziemię w kosze, skórzane worki lub niosą jej bryły gołymi rękami do spalonego domu śmierci. W milczeniu zrzucają swój ciężar w popioły i wracają po więcej.
Sybille patrzy na Zachariasa. On daje znak. Stają w szeregu. Sybille schodzi do dołu, wyrywa ze ściany grudę wilgotnej, czarnej, gliniastej ziemi i niesie ją do rosnącego kurhanu. Kurhan zaś rośnie szybko. Wznosi się już na dwie stopy nad poziomem łąki, już na trzy, już na cztery. Puchnący okrągły bąbel, którego zarys wyznaczają czterej stojący nieruchomo kapłani. Jego kształt formowany jest setkami depczących bosych stóp. Tak — myśli Sybille — to jest odpowiedni sposób uczczenia śmierci, to jest właściwy rytuał. Pot ścieka jej po ciele, jej ubranie jest brudne i zabłocone, ale wciąż biega od stosu do dołu w ziemi i od dołu do stosu i znowu biegnie, i znowu, przemieniona, ekstatyczna.
Nagle urok pryska. Coś się nie udało. Nie wie co. Mgła rzednie. Słońce razi ją w oczy. Kapłani, budowniczowie kurhanu i nie zakończony kurhan znikają. Sybille i Zacharias są ponownie w centrum ośmiokąta. Wózki golfowe mijają ich ze wszystkich stron. Troje dzieci i ich rodzice stoją zaledwie o kilka stóp od niej i wpatrują się w nią. Chłopiec w wieku około dziesięciu lat wskazuje na Sybille i pyta głosem, który rozbrzmiewa chyba na pół stanu Ohio:
— Tato, coś z nimi jest nie w porządku. Dlaczego wyglądają tak dziwnie?
— Spokój, Tommy — wykrztusiła matka. — Czy nie umiesz się zachować?
Ojciec, wściekły, wymierza mu końcami palców siarczysty policzek, chwyta za rękę i ciągnie w inną stronę parku. Reszta rodziny rusza za nimi.
Sybille drży, odwraca się, zasłania oczy rękami. Zacharias obejmuje ją.
— Już dobrze — mówi łagodnie. — Ten chłopczyk niczego nie rozumie. Już dobrze.
— Zabierz mnie stąd!
— Chciałem ci pokazać…
— Innym razem. Zabierz mnie do motelu, nie chcę nic oglądać. Nie chcę, żeby ktokolwiek się na mnie gapił.
Zabiera ją do motelu. Przez godzinę Sybille leży na łóżku z twarzą w poduszce, wstrząsana szlochem. Kilkakrotnie powtarza Zachariasowi, że nie może się zdobyć na udział w wycieczce, że chce wracać do Zimnego Miasta. On nic nie mówi, tylko gładzi napięte mięśnie na jej karku. Po chwili nastrój mija. Sybille odwraca się od niego, ich oczy się spotykają. Dotyka ją i zaczynają się kochać tak, jak to czynią zmarli.
Rozdział 3
Nowość to odnowienie: ad hoc enim venit, ut re-novemur in illo; uczynienie tak nowym, jak pierwszego dnia; herrlich wie am ersten Tag. Przekształcenie lub renesans; odrodzenie. Życie jest jak feniks. Zawsze rodzi się ponownie z własnej śmierci. Prawdziwą istotą życia jest zmartwychwstanie. Totus hic ordo revolubilis testatio est resurrectionis mortuorum. Powszechny układ powtórzeń świadczy o zmartwychwstaniu.
— Deszcze rozpoczną się wkrótce, proszę państwa — powiedział taksówkarz, prowadząc wóz wąską szosą w kierunku miasta Zanzibar. Gadał bez przerwy, zupełnie nie bojąc się swoich pasażerów. Pewnie nie wie, kim jesteśmy — pomyślała Sybille.
— Zaczną się za tydzień lub dwa. To będzie długa pora deszczowa. Krótka pora deszczowa trwa pod koniec listopada i w grudniu.
— Tak, wiem — powiedziała Sybille.
— Pani była już na Zanzibarze?
— Tak, w pewnym sensie — odparła.
W pewnym sensie na Zanzibarze była wiele razy, a jak spokojnie przyjmowała to, że teraz prawdziwy Zanzibar zaczynał odciskać piętno na jej umyśle i na tym wyśnionym Zanzibarze, którego obraz tak długo w sobie nosiła. Obecnie wszystko przyjmowała ze spokojem — nic jej nie podniecało, nic nie mogło jej wzburzyć. W jej poprzednim życiu zwłoka, jaka powstała na lotnisku, doprowadziłaby ją do furii. Dziesięciominutowy przelot po to tylko, żeby siedzieć jak w pułapce na pasie startowym dwa razy dłużej! Przez cały czas jednak zachowała spokój, siedząc prawie bez ruchu i słuchając tego, co mówił Zacharias, włączając się od czasu do czasu do dyskusji, jak gdyby wysyłała wiadomości z innej planety. A teraz z takim spokojem przyjmowała Zanzibar. W dawnych czasach odczuwała pewien rodzaj paradoksalnego zdumienia, gdy stykała się z czymś, co znała z lekcji geografii z dzieciństwa, z filmów czy z turystycznych plakatów — Wielki Kanion Kolorado, pejzaż Manhattanu czy Taos Pueblo, które w rzeczywistości wyglądały tak samo, jak sobie je wyobrażała. Ale obecnie była na Zanzibarze, który otwierał się przed nią tak, jak tego oczekiwała, a ona patrzyła nań chłodnym okiem kamery, bez wzruszenia i bez reakcji.
Łagodne, parne powietrze było ciężkie od zapachów, i to nie tylko od oczekiwanego, ostrego zapachu goździków, ale także od łagodniejszych aromatów, które pochodziły może od hibiskusa, czerwonego jaśminu i innych krzewów i pnączy, które wlewały się przez okno taksówki jak poszukujące czegoś macki. Bliskość pory deszczowej była wyczuwalnym naporem, obecnością, ciężarem w powietrzu. W każdej chwili kurtyna mogła się podnieść i mógł nastąpić potop. Wzdłuż szosy ciągnęły się dwie kosmate ściany palm tu i ówdzie przerywane szopami krytymi blaszanym dachem. Za rzędem palm ciągnęły się tajemnicze, ciemne zagajniki, gęste i obce. Wzdłuż drogi napotkać można było przeszkody normalne w krajach tropikalnych — kury, kozy, nagie dzieci, stare kobiety o pomarszczonych i bezzębnych twarzach absolutnie nie zwracające uwagi na przejeżdżającą taksówkę. Taksówka zaś mknęła równiną w kierunku półwyspu, gdzie znajdowało się miasto Zanzibar. Zdawało się, że temperatura rosła z minuty na minutę. Pięść wilgotnego upału zaciskała się nad wyspą.
— Tu jest bulwar nadbrzeżny — powiedział kierowca. Jego głos był jak chrapliwe mruczenie, natrętny i miał
w sobie nutkę wyższości. Piasek był olśniewająco biały. Woda miała kolor szklistego, rażącego w oczy błękitu. Dwie arabskie łodzie wypływały sennie z portu. Ich łacińskie żagle wydymały się lekko pod naporem łagodnej bryzy.
— Proszę państwa, po tej stronie…
Ogromny, czteropiętrowy, biały, drewniany budynek, udekorowany długimi werandami i balustradami z lanego żelaza, przykryty obszerną kopułą. Sybille rozpoznała go i wiedziała, co powie kierowca. Słuchała go podświadomie.
— …Beit al-Ajaib, Dom Cudów, dawniej budynek rządowy. Tutaj sułtan często urządzał wielkie bankiety. Tu zjeżdżały się znakomitości z całej Afryki. Teraz nie używany. Obok pałac sułtana, teraz Pałac Ludu. Czy chcecie państwo obejrzeć Dom Cudów? Jest otwarty. Możemy się zatrzymać. Oprowadzę państwa.