Выбрать главу

— Innym razem — powiedziała Sybille obojętnie. — Będziemy tu jakiś czas.

— Nie przyjechaliście tu na jeden dzień?

— Nie. Na tydzień lub dłużej. Przyjechałam studiować historię waszej wyspy. Na pewno odwiedzę Beit al-Ajaib, ale nie dzisiaj.

— Tak, tak. Nie dzisiaj. Bardzo dobrze. Proszę mnie wezwać. Zaprowadzę wszędzie. Nazywam się Ibuni.

Uśmiechnął się do niej przez ramię, pokazując wszystkie zęby i gwałtownym ruchem kierownicy skierował taksówkę w labirynt wijących się uliczek i wąskich zaułków stanowiących Stonetown — dawną dzielnicę arabską.

Panowała tu cisza. Masywne, białe, kamienne budynki zwrócone były ślepymi ścianami do ulicy. Wąskie okna zasłaniały okiennice. Większość drzwi — sławnych ozdobnych drzwi ze Stonetown, bogato rzeźbionych, nabijanych mosiądzem i przemyślnie inkrustowanych, każde stanowiące dzieło islamskiej sztuki — było zamkniętych. Sklepy wyglądały nędznie, a ich niewielkie okna wystawowe pokrywał kurz. Większość szyldów była tak wyblakła, że Sybille z trudem mogła je odczytać.

PREMCHAND’5 EMPORIUM
MONJFS CURIOS
ABDULLAH’S BROTHERHOOD STORĘ
MOTILAL’S BAZAAR

Arabów już dawno nie było na Zanzibarze. Wyjechało także wielu Hindusów, chociaż mówiło się, ze ukradkiem wracają. Od czasu do czasu, w miarę jak taksówka jechała krętymi uliczkami Stonetown, napotykali długie czarne limuzyny prawdopodobnie produkcji rosyjskiej lub chińskiej prowadzone przez szoferów, w których z godnością i powagą podróżowali ciemnoskórzy mężczyźni w białych szatach. Prawodawcy, jak przypuszczała Sybille, załatwiający sprawy państwowe. Innych pojazdów nie było widać. Nie było również wielu przechodniów z wyjątkiem kilku czarno odzianych kobiet. Stonetown nie tryskało życiem, tak jak okoliczne pola. Sprawiało na niej wrażenie miejsca przeznaczonego dla duchów i dobrze pasującego na wakacje dla zmarłych. Spojrzała na Zachariasa, który skinął jej głową i uśmiechnął się. Był to szybki, przelotny uśmiech, wyrażający zrozumienie dla jej odczuć i mówił jej, że on również odczuwał to samo. Porozumienie pomiędzy zmarłymi następowało szybko, a rzeczy oczywiste nie wymagały słów.

Droga do hotelu wydawała się niezmiernie poplątana, a kierowca często zatrzymywał się przed sklepami pytając z nadzieją:

— Czy nie potrzebujecie mosiężnych szkatułek, miedzianych naczyń, srebrnych pamiątek, chińskich złotych łańcuszków?

Chociaż Sybille delikatnie odmawiała jego propozycjom, on wciąż wskazywał im bazary i sklepy, poważnie zachwalając wysoką jakość i umiarkowane ceny. Stopniowo Sybille zdała sobie sprawę, zaczynając orientować się w układzie miasta, że niektóre skrzyżowania minęli już kilkakrotnie. Właściciele sklepów musieli chyba płacić kierowcy, żeby sprowadzał do nich turystów.

— Proszę zawieźć nas do hotelu — powiedziała Sybille, kiedy kierowca w dalszym ciągu zachwalał różne towary: najlepsza kość słoniowa, najlepsze koronki… Powiedziała to w sposób zdecydowany, ale nie straciła cierpliwości. Taka zmiana sprawiłaby Jorge’owi przyjemność. Zbyt często był ofiarą wybuchów jej temperamentu. Musiał to być swego rodzaju produkt uboczny zmian metabolicznych w procesie ożywiania, a może skutek dwóch lat opieki Ojca-opiekuna w Zimnym Mieście, a może wreszcie wynik nowej świadomości, że w tej sytuacji pośpiech jest absurdem?

— Tu jest wasz hotel — powiedział wreszcie Ibuni. Był to stary dom arabski — wysokie łuki, niezliczone balkony, zatęchłe powietrze, leniwie obracające się elektryczne wentylatory w ciemnych hallach. Sybille i Zacharias dostali rozległy apartament na trzecim piętrze z oknem wychodzącym na ogród pełen palm i ozdobnych krzewów. Mortimer, Gracchus i Nerita, którzy przybyli znacznie wcześniej inną taksówką, mieli taki sam apartament piętro niżej.

— Wykąpię się — powiedziała Sybille do Zachariasa. — Będziesz w barze?

— Najprawdopodobniej albo przejdę się po ogrodzie.

Wyszedł. Sybille szybko zrzuciła swoje przepocone ubranie podróżne. Łazienka była urządzona z iście bizantyjskim przepychem. Kolorowe kafelki ułożone były w wyszukane wzory. Ogromna, żółta wanna wznosiła się wysoko na nóżkach z brązu w kształcie orlich szponów. Ledwo ciepła woda zaczęła ciec niewielkim strumieniem po odkręceniu kranu. Uśmiechnęła się do swego odbicia w wysokim, owalnym lustrze. Podobne lustro było w domu, w którym dokonywano zabiegów ożywienia. Następnego ranka po ożywieniu pięciu czy sześciu zmarłych przyszło do jej pokoju, by uczcić udaną transformację i przynieśli ze sobą wielkie lustro. Delikatnie i z wielką ceremonią zdjęli z niej kołdrę, żeby mogła się w lustrze zobaczyć naga, wąska w talii, szczupła, z wysokimi piersiami; piękno jej ciała nie zmienione w wyniku śmierci i ożywienia, a nawet jeszcze przez nie udoskonalone, tak że po tych strasznych przejściach wyglądała młodziej, promiennie].

— Jesteś bardzo piękną kobietą.

To powiedział Pablo. Później poznała ich imiona.

— Czuję ogromną ulgę. Obawiałam się, że gdy się obudzę, będę wyglądała okropnie.

— To nie mogło się stać — powiedział Pablo.

— I nigdy się nie stanie — powiedziała młoda kobieta. To była Nerita.

— Ale zmarli również się starzeją, prawda?

— O tak, starzejemy się, ale nie w ten sam sposób, co żyjący.

— Wolniej?

— Znacznie wolniej. Także inaczej. Wszystkie nasze procesy biologiczne toczą się znacznie wolniej, z wyjątkiem działania mózgu, który działa szybciej niż za życia.

— Szybciej?

— Sama zobaczysz.

— To wszystko brzmi idealnie.

— Mamy niezwykłe szczęście. Życie było dla nas niezmiernie łaskawe. Nasza sytuacja jest rzeczywiście idealna. Jesteśmy nową arystokracją.

— Nowa arystokracja…

* * *

Sybille weszła powoli do wanny i czując chłodną porcelanę ułożyła się wygodnie pozwalając, by letnia woda sięgnęła jej podbródka. Zamknęła oczy. Ogarnął ją spokój. Zanzibar czekał na nią. Te wszystkie ulice. Nigdy nie myślałam, że je kiedykolwiek zobaczę. Niech sobie Zanzibar poczeka. Niech poczeka. Te wszystkie słowa. Nigdy nie myślałam, że je kiedykolwiek wypowiem. Gdy pozostawiłam swe ciało na dalekim brzegu. Czas na wszystko. Wszystko we właściwym czasie.

— Jesteś bardzo piękną kobietą — powiedział jej Pablo i to wcale nie było pochlebstwo.

Tak. Tego pierwszego poranka chciała im wyjaśnić, że wcale nie przejmowała się tak bardzo wyglądem swego ciała, że zależało jej na czymś innym, na czymś „ważniejszym”. Nie było jednak trzeba nic wyjaśniać. Rozumieli wszystko. Poza tym, przejmowała się jednak swoim ciałem. Piękno było dla niej mniej ważne niż dla tych kobiet, dla których uroda była jedynym atutem. Niemniej jednak ciało sprawiało jej przyjemność i wiedziała, że wywoływało miłe wrażenie u innych. Ułatwiało jej kontakty z ludźmi, zawieranie znajomości i zawsze była za to wdzięczna. W poprzednim życiu przyjemność wynikającą z posiadania takiego ciała psuła świadomość jego nieuniknionego, powolnego zniszczenia, świadomość utraty tego przypadkowego atutu, jaki dawało jej piękno. Obecnie to jej nie groziło. Będzie się zmieniać w miarę upływu czasu, ale nie będzie miała tego uczucia, jakie mają osoby żyjące, że ulega powolnemu rozkładowi. Ożywione ciało nie zdradzi jej, stając się brzydkie. Nie.

— Jesteśmy nową arystokracją…

Po kąpieli stała przez kilka minut w otwartym oknie wystawiając swe nagie ciało na działanie wilgotnego powiewu. Zaczęły dobiegać do niej różne odgłosy — odległe dzwonki, jazgot tropikalnych ptaków, głosy dzieci śpiewających w niezrozumiałym języku. Zanzibar! Kraj sułtanów i przypraw, Livingstone’a i Stanleya, Tippu Tiba — handlarza niewolników. Może sir Richard Burton spędził noc właśnie w tym pokoju. Odczuwała suchość w gardle i budzące się w niej podniecenie. Miała poczucie oczekiwania, ciekawości. Miała przed sobą Zanzibar. Bardzo dobrze. Rusz się, Sybille, ubierz się, zjedz obiad i rozejrzyj się po mieście.