Wyjęła z walizki lekką bluzkę i szorty. Właśnie wtedy do pokoju wrócił Zacharias.
— Kent, czy myślisz, że można tutaj nosić takie szorty? — zapytała nie podnosząc oczu. — One są…
Zamilkła, kiedy ujrzała jego twarz.
— Co się stało?
— Właśnie rozmawiałem z twoim mężem.
— On jest tutaj?
— Podszedł do mnie w hallu. Znał moje nazwisko. Powiedział: „Pan nazywa się Zacharias” z lekką chrypką Humphreya Bogarta w głosie, jak zdradzony filmowy mąż do tego trzeciego. „Gdzie ona jest? Muszę się z nią zobaczyć”.
— Oj, nie, Kent.
— Pragnąłem się dowiedzieć, czego chce od ciebie, ale odpowiedział, że jest twoim mężem, a ja odparłem, że może był twoim mężem kiedyś, ale sytuacja się zmieniła i wtedy…
— Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Jorge mógł się tak zachować. Był zawsze takim delikatnym człowiekiem. Jak wyglądał?
— Jak szaleniec — powiedział Zacharias. — Szkliste oczy, napięte mięśnie twarzy, oznaki szalonego napięcia. Przecież wie, że nie powinien tego robić.
— Doskonale wie, jak ma się zachować. Co za głupia historia! Gdzie on teraz jest?
— Wciąż na dole. Rozmawia z Neritą i Laurencem. Nie chcesz się z nim spotkać, prawda?
— Naturalnie, że nie.
— Napisz do niego karteczkę, a ja mu ją zaniosę. Powiedz, żeby spływał.
Sybille pokręciła przecząco głową.
— Nie chcę mu sprawić przykrości.
— Sprawić mu przykrości? Wlókł się za tobą przez pół świata jak chory z miłości chłopaczek. Narusza twoją prywatność. Przerwał nam ważną podróż. Nie stosuje się do zasad regulujących stosunki pomiędzy żywymi a zmarłymi, a ty…
— On mnie kocha, Kent.
— Kochał cię. Dobrze. Na to się zgodzę. Jednakże osoba, którą kochał, już nie istnieje. Musi sobie zdać z tego sprawę.
Sybille zamknęła oczy.
— Nie chcę mu sprawiać przykrości. Nie chcę również, żebyś ty mu sprawiał przykrość.
— Nie sprawię mu przykrości. Spotkasz się z nim?
— Nie.
Mruknęła coś w zakłopotaniu i rzuciła bluzkę i szorty na krzesło. Czuła gwałtowne pulsowanie w skroniach. Takiego zagrożenia nie pamiętała od czasu tego strasznego dnia przy kurhanach w Newark. Podeszła do okna i wyjrzała. Może miała wrażenie, że zobaczy Jorge’a rozmawiającego z Neritą i Laurencem na podwórzu. Nikogo jednak nie zobaczyła poza boyem hotelowym, który popatrzył na jej nagie piersi i obdarzył ją szerokim uśmiechem. Sybille odwróciła się do niego tyłem i powiedziała bezbarwnym głosem:
— Zejdź na dół. Powiedz mu, że nasze spotkanie jest niemożliwe. Użyj tego słowa. Nie mów, że nie chcę się z nim spotkać, nie mów, że takie spotkanie nie jest właściwe, ale że jest niemożliwe. Zadzwoń na lotnisko. Chcę wrócić do Dar wieczornym samolotem.
— Przecież dopiero przyjechaliśmy!
— To nie ma znaczenia. Wrócimy innym razem. Jorge jest bardzo uparty. Nie pogodzi się z niczym oprócz brutalnej odmowy, a tego nie mogę mu zrobić. Musimy zatem wyjechać.
Klein nigdy jeszcze nie widział zmarłych z tak bliskiej odległości. Ostrożnie i z zakłopotaniem rzucał ukradkowe spojrzenia na Kenta Zachariasa siedzącego obok niego na wyplatanym fotelu wśród doniczkowych palm hotelowego hallu. Jijibhoi powiedział mu, że to prawie nie rzucało się w oczy, że odbierało się to podświadomie raczej niż w wyniku oznak zewnętrznych i tak rzeczywiście było. Pewien wygląd oczu, ten typowy utkwiony w jeden punkt wzrok zmarłych, a także dziwna bladość skóry pod żywymi rumieńcami Zachariasa były czymś nietypowym. Gdyby jednak Klein nie wiedział, kim jest Zacharias, pewnie by nie zauważył. Próbował wyobrazić sobie tego człowieka, tego rudego, rumianego archeologa, tego kreta ziemnych kurhanów w łóżku z Sybille, robiących to, co robili zmarli w czasie stosunku. Nawet Jijibhoi nie był pewien. Były dotyki, spojrzenia, szepty i uśmiechy, jak uważał Jijibhoi, ale genitalia chyba nie brały udziału. Przecież rozmawiam z kochankiem Sybille, z jej kochankiem. Jakie to dziwne, że tak się tym denerwował. Miała przecież swoje przygody za życia, podobnie jak i on; podobnie jak wszyscy. Taki był sposób na życie. Teraz czuł się jednak zagrożony, pokonany i zniszczony przez tego chodzącego trupa, jej kochanka.
— Niemożliwe? — zapytał Klein.
— Tak właśnie powiedziała.
— Czy nie mogę zobaczyć się z nią choć przez dziesięć minut?
— Niemożliwe.
— Choć przez kilka chwil? Chciałbym wiedzieć, jak ona wygląda.
— Czy nie uważa pan za upokarzające tak zabiegać o jeden rzut oka na nią?
— Tak.
— Ale w dalszym ciągu pan tego chce?
— Tak.
— Przykro mi, ale nie mogę nic dla pana zrobić — powiedział Zacharias z westchnieniem.
— Może Sybille jest zmęczona po podróży. Czy nie myśli pan, że może jutro będzie w lepszym nastroju?
— Może — powiedział Zacharias. — Niech pan przyjdzie jutro.
— Dziękuję panu bardzo.
— De nada.
— Czy mogę panu postawić drinka?
— Nie, dziękuję — powiedział Zacharias, — Nie piję od czasu, kiedy… — uśmiechnął się.
Klein czuł alkohol w oddechu Zachariasa. No cóż, pójdzie sobie. Kierowca taksówki czekającej w pobliżu hotelu wychylił głowę z okna wozu i zapytał z nadzieją w głosie:
— Może chcecie panowie zwiedzić wyspę? Plantacje goździków, stadion…?
— Już je widziałem — powiedział Klein. — Zawieź mnie na plażę.
Popołudnie spędził obserwując małe turkusowe fale liżące różowy piasek. Następnego dnia wrócił do hotelu, w którym mieszkała Sybille, ale wszyscy pięcioro odlecieli ostatnim wieczornym samolotem do Dar, jak poinformował go zakłopotany recepcjonista. Klein zapytał, czy może zatelefonować, i recepcjonista wskazał mu stary aparat w niszy koło baru. Zadzwonił do Barwaniego.
— Co się dzieje? — zapytał. — Powiedział pan, że zostaną tu co najmniej tydzień.
— No cóż, sytuacja się zmieniła — odparł Barwani łagodnie.
Rozdział 4
Jakie są perspektywy? Co przyniesie przyszłość?
Nie wiem. Nie mam przeczuć. Kiedy pająk rzuca się w dół z jakiegoś punktu zgodnie ze swoją naturą, widzi zawsze przed sobą tylko pustą przestrzeń, gdzie nie może znaleźć oparcia dla nóg niezależnie od tego, jak szeroko je rozstawi. Tak samo jest ze mną. Przede mną jest zawsze pusta przestrzeń. To, co pcha mnie naprzód, to czynnik leżący poza mną. Życie jest postawione na głowie i straszne. Nie można tego wytrzymać.
— Drogi przyjacielu, jeżeli chodzi o cały problem śmierci, kto może stwierdzić, co jest słuszne? — powiedział Jijibhoi. — Kiedy byłem jeszcze chłopcem w Bombaju, nasi sąsiedzi wyznający hinduizm praktykowali zwyczaj sati, to znaczy spalanie wdowy na stosie pogrzebowym jej męża. Na jakiej podstawie możemy nazwać ich barbarzyńcami? Oczywiście — jego ciemne oczy błysnęły figlarnie — nazywaliśmy ich barbarzyńcami, ale nigdy wtedy, kiedy mogli nas usłyszeć. Zjesz jeszcze curry?