Выбрать главу

Klein opanował westchnienie. Był już najedzony, a curry było bardzo ostre, ostrzejsze niż zazwyczaj mógł wytrzymać. Jednakże gościnność Jijibhoia wywierająca delikatny nacisk miała w sobie coś takiego, że jakakolwiek odmowa wydawała się Kleinowi niemal bluźnierstwem. Uśmiechnął się i skinął głową, a Jijibhoi wstając nałożył górę ryżu na talerz Kleina, ukrył ją pod gęstym baranim curry i udekorował hinduskimi przyprawami. Bez słowa żona Jijibhoia wyszła do kuchni i wróciła z butelką zimnego heinekena. Przesłała Kleinowi wstydliwy uśmiech, stawiając butelkę przed nim na stole. Tych dwoje parsów, jego gospodarze, świetnie ze sobą współpracowało.

Stanowili elegancką parę, nawet bardzo. Jijibhoi był wysoki, prosty jak trzcina, z wydatnym orlim nosem, ciemną, lewantyńską skórą, włosami czarnymi jak skrzydło kruka i ogromnymi wąsami. Jego dłonie i stopy były niezwykle małe. Sposób bycia miał uprzejmy i powściągliwy. Ruchy szybkie, prawie nerwowe. Klein przypuszczał, że przekroczył już czterdziestkę, ale mógł równie dobrze mylić się o dziesięć lat w każdą stronę. Jego żona (dziwne, ale Klein nigdy nie poznał jej imienia) była młodsza, prawie tego samego wzrostu. Miała jasną skórę o lekko oliwkowym odcieniu i zmysłową figurę. Zawsze była ubrana w zwiewne, jedwabne sari. Jijibhoi ubierał się zazwyczaj w garnitur i koszulę z krawatem, które wyszły z mody dwadzieścia lat temu. Klein żadnego z nich nie widział nigdy z odkrytą głową. Ona zawsze nosiła białą lnianą chusteczkę, a on małą krymkę, która pozwalała ludziom mylić go z orientalnym Żydem. Byli bezdzietni i samowystarczalni. Tworzyli zamkniętą parę, idealną jednostkę składającą się z dwóch części tej samej całości, połączonych i niepodzielnych, tak jak kiedyś Klein i Sybille. Ich harmonijna wymiana myśli i gestów trochę peszyła i krępowała innych, tak jak to było kiedyś z Kleinem i Sybille.

— W twoich stronach… — zaczął Klein.

— Och, zupełnie inaczej i całkiem, wyjątkowo. Czy znasz nasze zwyczaje pogrzebowe?

— Pozostawiacie zmarłych na otwartym powietrzu, prawda?

— Najstarszy program ponownego wykorzystania — zaśmiał się Jijibhoi. — Wieże Milczenia…

Wstał i podszedł do okna. Stał plecami do Kleina, wpatrując się w ostre światła Los Angeles. Dom z drewna tropikalnego i szkła stał wsparty na podporach na skraju Benedict Canyon tuż poniżej Mulholland. Widok obejmował wszystko od Hollywood po Santa Monica.

— Jest pięć takich wież w Bombaju — ciągnął Jijibhoi. — Położone są na Wzgórzu Malabarskim, z którego widać Mojrze Arabskie. Mają setki lat. Są okrągłe. Mają po kilkaset ! stóp w obwodzie. Otoczone są murem wysokim na dwadzieścia lub trzydzieści stóp. Kiedy umiera pars… Wiedziałeś j coś o tym?

— Niewiele. Chciałbym wiedzieć więcej.

— Kiedy umiera pars, odnosi się go do wieży na żelaznych marach. Żałobnicy idą za nim w procesji parami, każda para trzyma białą chustę. To piękna scena. W kamiennym murze jest brama, przez którą przechodzą tylko ludzie niosący mary wraz ze swym ciężarem. Nikt poza nimi nie może wejść do wieży. W środku znajduje się duży, okrągły postument wyłożony kamiennymi płytami, na nim zaś rozmieszczone są zagłębienia w trzech rzędach. W zagłębieniach rzędu zewnętrznego składa się ciała mężczyzn, w następnym rzędzie kobiet, a w rzędzie najbliżej środka kręgu — dzieci. Z wysokich palm w ogrodach otaczających wieże zrywają się sępy. Po godzinie lub dwóch pozostają jedynie kości. Później nagi, wysuszony przez słońce szkielet wrzucony zostaje do wnętrza wieży. Bogaci i biedni rozpadają się w proch razem.

— Czy wszystkie pogrzeby parsów odbywają się w ten sposób?

— Nie, wcale nie — powiedział Jijibhoi z uśmiechem. — Wszystkie stare tradycje obecnie zanikają. Czy nie wiedziałeś o tym? Nasza młodzież opowiada się za kremacją czy nawet zwykłym pochówkiem. A jednak jeszcze wielu spośród nas dostrzega piękno tego zwyczaju.

— Piękno?

— Chowanie zmarłych w ziemi — wyjaśniła żona Jijibhoia spokojnym głosem — w tropikalnych krajach, gdzie istnieje wiele zakaźnych chorób, wydaje się nam niezbyt higieniczne. Spalenie ciała oznacza zmarnowanie jego substancji. Oddanie ciał zmarłych głodnym ptakom szybko, czysto i bez zamieszania jest dla nas formą uczczenia oszczędności natury. Zmieszanie się czyichś kości we wspólnym dole z kośćmi innych członków społeczności jest dla nas ostatecznym wyrazem demokracji.

— A sępy nie roznoszą chorób żywiąc się ciałami…

— Nigdy — powiedział Jijibhoi zdecydowanie. — Ani nie zapadają na nasze choroby.

— I rozumiem, że wy oboje zamierzacie… — Klein przerwał skonsternowany, odkaszlnął i uśmiechnął się słabo. — Widzicie, co to wasze radioaktywne curry zrobiło z moim dobrym wychowaniem? Przepraszam. Siedzę tutaj jako wasz gość za stołem i wypytuję, co zamierzacie zrobiło ze swoim pogrzebem!

— Drogi przyjacielu — zaśmiał się Jijibhoi — śmierć dla nas to nic strasznego. To jest, chyba nie trzeba tego podkreślać, zjawisko naturalne. Przez pewien czas jesteśmy tutaj, a później odchodzimy. Kiedy przyjdzie pora, ja i moja żona udamy się do Wież Milczenia.

— Lepiej tam niż do Zimnych Miast! Znacznie lepiej! — dodała jego żona ostro.

Klein jeszcze nigdy nie widział u niej takiej gwałtowności.

Jijibhoi odwrócił się od okna i spojrzał na nią gniewnie. Tego też Klein jeszcze nigdy nie widział. Wydawało się, że ta delikatna pajęczyna wyszukanej grzeczności, jaką on i tych dwoje snuło przez cały wieczór, zaczęła się nagle rwać, a nawet stosunki pomiędzy Jijibhoiem i jego żoną stały się napięte. Podniecony i rozdygotany Jijibhoi zaczął zbierać puste naczynia i po dłuższym, kłopotliwym milczeniu powiedział:

— Ona nie chciała cię urazić.

— Dlaczego miałbym się czuć urażony?

— Osoba, którą kochasz, wybrała Zimne Miasto. Mogłeś zrozumieć, że była to krytyka pod jej adresem.

Klein wzruszył ramionami.

— Przecież ma prawo mieć swoje poglądy na temat ożywiania. Zastanawiam się tylko… — przerwał, wahając się czy może być aż tak dociekliwy.

— Tak?

— Nieważne.

— Proszę… Przecież jesteśmy przyjaciółmi.

— Zastanawiałem się — powiedział Klein powoli — - czy nie jest ci trudno spędzać cały czas ze zmarłymi, badając ich, poznając ich sposoby postępowania, poświęcając im całą swoją karierę w sytuacji, kiedy twoja żona wyraźnie pogardza Zimnymi Miastami i wszystkim, co z nimi związane.

Jeżeli twoja praca jest dla niej odrażająca, nie możesz dzielić się z nią problemami.

— Och — powiedział Jijibhoi i widać było, że jego napięcie wyraźnie zanika. — Jeżeli o to chodzi, to ja mam chyba Jeszcze mniej zachwytu wobec całego procesu ożywiania niż ona.

— Naprawdę? — Tego Klein nigdy nie podejrzewał. — Odpycha cię to? Dlaczego zatem zajmujesz się tym tak Intensywnie?

— Co? Czy uważasz, że należy lubić badany temat? — Jijibhoi wyglądał na szczerze ubawionego. — Wydaje mi się, że jesteś z pochodzenia Żydem, a jednak swoją pracę doktorską poświęciłeś wczesnemu okresowi Trzeciej Rzeszy, prawda?

— Touche! — przyznał Klein.

— Jako socjolog uważam subkulturę zmarłych za fascynującą — kontynuował Jijibhoi. — To niezmierne szczęście, kiedy pojawia się w trakcie kariery zupełnie nowy aspekt ludzkiej egzystencji. Dla mnie nie ma bogatszego materiału badawczego. A jednak nie mam najmniejszego zamiaru zdecydować się na ożywienie. Dla mnie i dla mojej żony przeznaczone są Wieże Milczenia, gorące słońce, sępy i koniec, finis, ostatnia stacja.