— Nie wiedziałem, że ty to tak odbierasz. Myślę, że gdybym wiedział więcej o teologii parsów, zrozumiałbym…
— Nie. Jeszcze nie rozumiesz. Nasze zastrzeżenia nie mają teologicznego podłoża. Po prostu mamy życzenie, kaprys, by nie kontynuować życia poza wyznaczony termin. Mam również poważne zastrzeżenia co do wpływu ożywiania na nasze społeczeństwo. Odczuwam poważne zaniepokojenie obecnością zmarłych wśród nas. Obawiam się ich prywatnie, podobnie jak i kultury, którą tworzą. Czuję nawet odrazę… — Jijibhoi zawahał się. — Może użyłem zbyt mocnego słowa. Przepraszam, ale widzisz, jak skomplikowana jest moja postawa wobec tego zjawiska. To mieszanina fascynacji i odrazy. Istnieję w ciągłym napięciu między dwoma biegunami. Ale dlaczego mówię ci to wszystko? Jeżeli cię to nie denerwuje, to pewnie nudzi. Pomówmy o twojej wyprawie na Zanzibar.
— Cóż można powiedzieć. Pojechałem. Czekałem kilka tygodni, zanim się pojawiła, ale nie mogłem się z nią spotkać i wróciłem do domu. Mimo tej całej wyprawy w ogóle jej nie widziałem.
— Co za rozczarowanie!
— Była w swoim pokoju. Nie pozwolili mi pójść do niej.
— Nie pozwolili?
— Jej towarzystwo. Była w towarzystwie czworga innych zmarłych. Była tam kobieta i trzech mężczyzn. Mieszkała w jednym pokoju z tym archeologiem Zachariasem. To on właśnie uniemożliwił mi spotkanie z nią i zrobił to bardzo sprytnie. Zachowywał się tak, jakby był jej właścicielem. Może i tak jest. Co możesz mi o tym powiedzieć, Framji? Czy zmarli zawierają związki małżeńskie? Czy Zacharias to jej nowy mąż?
— To bardzo wątpliwe. Pojęcia „żona” i „mąż” nie są używane wśród zmarłych. Nawiązują stosunki wzajemne, ale nie łączą się w pary. Tworzą zamiast tego grupy pseudorodzinne składające się z trzech, czterech, a nawet więcej osób, które…
— Czy chcesz powiedzieć, że jej czworo towarzyszy, którzy byli na Zanzibarze, to jej kochankowie?
Jijibhoi wykonał wiele mówiący gest.
— Któż może wiedzieć? Jeżeli masz na myśli znaczenie czysto fizyczne, to wątpię, ale nigdy nie można być pewnym. Wydaje się, że Zacharias jest jej specjalnym towarzyszem. Pozostali mogą również należeć do jej pseudorodziny, może nie wszyscy, a może żadne z nich. Mam podstawy, by twierdzić, że w pewnych sytuacjach każdy zmarły może powołać się na związki rodzinne z innymi. Któż może to wiedzieć? Widzimy postępowanie tych istot, jakbyśmy obserwowali je przez przydymione szkło. Niejasno.
— Ja nie zobaczyłem Sybille nawet w taki sposób. Nawet nie wiem, jak ona teraz wygląda.
— Nic nie straciła ze swej urody.
— To już mi mówiłeś. Chcę ją zobaczyć na własne oczy.
Ty nigdy nie zrozumiesz, Framji, jak bardzo chcę ją zobaczyć. Czuję ból nie mogąc…
— Chciałbyś zobaczyć ją w tej chwili? Klein aż zatrząsł się ze zdumienia.
— Co?! Co to znaczy? Czy ona…
— Ukryła się w sąsiednim pokoju? Nie. Nic podobnego. Ale mam dla ciebie pewną niespodziankę. Chodź do biblioteki.
Uśmiechając się z dumą Jijibhoi poprowadził go z jadalni do sąsiadującego z nią niewielkiego gabinetu od sufitu do podłogi wypełnionego książkami w różnych językach — nie tylko we francuskim, angielskim i niemieckim, ale także w sanskrycie, hindi, gudżarati i w farsi. Języków tych Jijibhoi nauczył się żyjąc w niewielkiej społeczności parsów w Bombaju. Odsunąwszy na bok stos fachowych czasopism, wydobył lśniący sześcian holograficzny, ruchem kciuka uaktywnił jego wewnętrzne światło i wręczył go Kleinowi.
Ostry, jasny obraz przedstawiał trzy postacie na rozległej, trawiastej równinie ciągnącej się bez końca, bez drzew, głazów i żadnych innych nierówności, jak nie kończący się zielony dywan pod pustym błękitnym niebem. Zacharias stał po lewej stronie. Nie patrzył w stronę kamery, ale w dół robiąc coś przy zamku ogromnej strzelby. Po prawej stronie stał krzepki, potężnie wyglądający mężczyzna o grubych rysach, ciemnych włosach i twarzy, w której dominowały nos i broda. Klein rozpoznał go. Był to Anthony Gracchus, jeden ze zmarłych, który towarzyszył Sybille na Zanzibarze. Sybille stała obok niego. Ubrana była w spodnie koloru khaki i białą bluzkę. Gracchus wyciągał rękę. Wyraźnie wskazywał jej cel, w który mierzyła ze strzelby prawie tak wielkiej, jak strzelba Zachariasa.
Klein obracał sześcianem, studiując jej twarz pod różnymi kątami, a oglądany obraz spowodował, że jego palce stały się jakby grube i niezgrabne, a powieki zaczęły drżeć. Jijibhoi mówił prawdę. Nic nie straciła ze swej urody. Nie była jednak wcale tą Sybille, którą znał. Kiedy widział ją po raz ostatni leżącą w trumnie, wydawała się bezbłędną marmurową kopią żywej Sybille. Teraz sprawiała to samo posągowe wrażenie. Jej twarz stanowiła maskę bez wyrazu, spokojna, odległa, obojętna. Jej oczy były lśniące i tajemnicze. Na ustach błąkał się słaby, zagadkowy, prawie nieuchwytny uśmiech. Przeraził się, widząc ją taką obcą i jakby nieznajomą. Może to intensywność koncentracji nadawała jej tę odpychającą, marmurową powierzchowność, ponieważ wydawało się, że całą swoją uwagę skoncentrowała na czynności celowania. Przechylając sześcian Klein mógł zobaczyć, że mierzyła do ptaka nieco większego od indyka, poruszającego się w trawie w lewej, dolnej części obrazu. Ptak miał okrągłe, workowate ciało, popielate upierzenie z jaśniejszą piersią i ogonem, i żółto-białymi skrzydłami. Poruszał się na krótkich, komicznych, żółtych nogach. Miał ogromną głowę zakończoną czarnym, zakrzywionym dziobem. Wyglądał poważnie, nawet dystyngowanie i nieco absurdalnie. Nie zdawał sobie sprawy, jaki los go czeka. Jakie to dziwne, że Sybille miała właśnie go zabić. Zawsze była zdecydowanie przeciwna zabijaniu. Sybille — łowczyni. Sybille — księżycowa bogini. Sybille — Diana! Wstrząśnięty Klein spojrzał na Jijibhoia.
— Gdzie to zdjęcie zrobiono? Chyba na safari w Tanzanii?
— Tak. W lutym. Ten człowiek na zdjęciu jest przewodnikiem, białym myśliwym.
— Widziałem go na Zanzibarze. Nazywa się Gracchus. Towarzyszył Sybille w podróży.
— Prowadzi rezerwat myśliwski położony niedaleko Kilimandżaro. Przeznaczony jest wyłącznie dla zmarłych. Jeden z bardziej niezwykłych przejawów ich subkultury. Polują tylko na te zwierzęta, które…
— Jak zdobyłeś to zdjęcie? — zapytał Klein niecierpliwie.
— Zrobiła je Nerita Trący, jedna z towarzyszek twojej żony.
— Spotkałem ją także na Zanzibarze. Ale jak…
— Jej przyjaciel jest moim znajomym, a raczej moim informatorem. Bardzo przydatne źródło w moich badaniach. Kilka miesięcy temu prosiłem go o coś takiego. Oczywiście nie powiedziałem mu, że potrzebuję je dla ciebie.
Jijibhoi spojrzał uważnie na Kleina.
— Wydajesz się czymś zdenerwowany, przyjacielu. Klein skinął głową. Zamknął oczy, jak gdyby chciał je ochronić przed światłem padającym z sześcianu. W końcu powiedział bezbarwnym głosem:
— Muszę się z nią zobaczyć.
— Może byłoby jednak lepiej, gdybyś zrezygnował z…
— Nie!
— Czy w żaden sposób nie dasz się przekonać, że ta pogoń za urojeniem może być niebezpieczna.
— Nie — powiedział Klein. — Nawet nie próbuj. Muszę się z nią spotkać. Muszę.
— A jak masz zamiar to zrobić?
— Pojadę do Zimnego Miasta Zioń — powiedział Klein mechanicznie.
— Już raz tam byłeś. Nie wpuścili cię.
— Tym razem mnie wpuszczą. Nie wyrzucają zmarłych. Oczy parsa rozszerzyły się.