W tych pierwszych miesiącach po przeprowadzce do domu rodzice opiekowali się Igiem, jakby znowu był dzieckiem, i to chorym na grypę. Chcieli go wyleczyć zupą i książkami. Chodzili na paluszkach po własnym domu, jakby się bali, że sprawy i odgłosy ich codziennego życia wytrącą go z równowagi. Ciekawe, że okazywali mu tyle troski, sądząc, że był zdolny tak strasznie skrzywdzić dziewczynę, którą także kochali.
Ale kiedy nie postawiono mu zarzutów i proces przestał stanowić bezpośrednie zagrożenie, rodzice odsunęli się od niego, schowali się w sobie. Kochali go i byli gotowi o niego walczyć, gdy wszystko wskazywało na to, że czeka go proces, ale ledwie się okazało, że nie trafi za kratki, z ulgą go pożegnali.
Mieszkał z nimi dziewięć miesięcy. Kiedy Glenna spytała, czy chce płacić z nią czynsz na spółkę, nie namyślał się długo. Po wyprowadzce widywał rodziców tylko podczas wizyt w ich domu. Nie spotykali się w mieście na obiad, nie chodzili razem do kina ani na zakupy, oni nigdy nie przychodzili do niego. Czasem, gdy wpadał do domu, dowiadywał się, że ojciec wyjechał do Francji na festiwal jazzowy albo do Los Angeles, żeby pracować nad muzyką do filmu. Nigdy nie znał planów ojca, a ojciec go nie uprzedzał, że wyjeżdża z miasta.
Z matką odbywał pogawędki na ganku. Nie rozmawiali o niczym ważnym. Zanim Merrin umarła, miał podjąć pracę w Anglii, ale potem jego życie się wykoleiło. Powiedział matce, że wróci do szkoły, że złożył podania do Brown i Columbii. I naprawdę złożył; na mikrofali w mieszkaniu Glenny. Jedno posłużyło jako podkładka pod kawałek pizzy, drugie poznaczyły wyschnięte brązowe półksiężyce po kubkach z kawą. Matka chciała opłacić jego naukę, zachęcała go i dopingowała, nie zadając krępujących pytań, na przykład czy zamierza zjawić się w tych szkołach na rozmowie kwalifikacyjnej, czy ma na oku jakąś pracę, zanim go przyjmą. Żadne z nich nie chciało zdruzgotać tej kruchej iluzji powrotu do normalności, nadziei, że wszystko się ułoży, że jego życie znowu zacznie się toczyć normalnym torem.
Podczas rzadkich wizyt w domu swobodnie czuł się tylko z Verą, babką, która mieszkała z rodzicami. Nie wiedział, czy w ogóle pamiętała, że kiedyś zatrzymano go pod zarzutem morderstwa. Po operacji biodra, po której, nie wiadomo dlaczego, wcale nie poczuła się lepiej, poruszała się tylko w wózku inwalidzkim. Ig woził ją na spacery żwirową drogą, przez las na północ od domu rodziców aż na Queen's Face, wysoką skalną półkę, z której skakali paralotniarze. W ciepłe, wietrzne lipcowe dni widywało się ich pięciu lub sześciu, szybujących na prądach wznoszących – dalekie latawce w tropikalnych kolorach, kołyszące się i śmigające po niebie. Gdy Ig patrzył z babcią na lotnie, śmiało unoszące się na powietrznych prądach za Queen's Face, czuł się niemal jak ten człowiek, którym był za życia Merrin – jak ktoś, kto chętnie pomaga innym, kto lubi zapach otwartej przestrzeni.
Wjeżdżając pod górę do domu, zobaczył Verę na podwórku – w fotelu na kółkach, z dzbankiem mrożonej herbaty na stoliku obok. Pochyliła głowę, zdrzemnęła się na słońcu. Matka Iga pewnie niedawno siedziała na dworze razem z nią – na trawie leżał zmięty kraciasty koc. Słońce prześwietliło dzbanek z herbatą i zmieniło jego krawędź w brylantową obręcz, srebrną aureolę. Trudno było sobie wyobrazić spokojniejszą scenę, ale ledwie Ig zatrzymał samochód, poczuł, że nie ma ochoty wysiadać. Bał się spotkania z ludźmi, których chciał zobaczyć.
Wysiadł. Co miał zrobić.
Na podjeździe stał czarny, nieznany mu mercedes z tablicami rejestracyjnymi z Alamo. Wynajęty wóz Terry'ego. Ig zaproponował bratu, że przywiezie go z lotniska, ale Terry uznał, że to bez sensu, miał przylecieć późno i chciał mieć własny samochód. Mogli się spotkać nazajutrz. Dlatego Ig wyjechał z Glenną i w rezultacie upił się samotnie przy starej odlewni.
Spotkania z Terrym bał się najmniej. Wybaczyłby mu wszystko, każdy potajemny wybryk i haniebny występek. Był mu to winien. Może Terry przyjechał spotkać się z nim. Kiedy Ig miał największe kłopoty w życiu, Terry codziennie udzielał wywiadów gazetom, twierdząc, że to wszystko bzdury, kompletne banialuki, że jego brat nie mógłby skrzywdzić dziewczyny, którą kochał. Ig pomyślał, że jeśli ktokolwiek może mu teraz pomóc, to tylko Terry.
Zbliżył się do Very. Matka zostawiła ją, odwróconą twarzą w stronę długiego, porośniętego trawą zbocza, sięgającego do starego drewnianego płotu na dole. Vera dotykała uchem ramienia, oczy miała zamknięte, lekko posapywała. Patrząc na nią, gdy tak odpoczywała, Ig poczuł, że napięcie powolutku go opuszcza. Przynajmniej z nią nie będzie musiał rozmawiać, nie będzie musiał wysłuchiwać jej tajemnic, najstraszniejszych chuci. To już coś. Spojrzał na jej szczupłą, zniszczoną, pomarszczoną twarz, czując wdzięczność za wspólne poranki przy herbacie, ciasteczkach z masłem orzechowym i teleturniejach. Włosy miała związane z tyłu, ale wymykały się ze wsuwek i długie pasma koloru księżycowego światła wiły się jej na policzkach. Delikatnie położył rękę na jej dłoni – na chwilę zapominając, do czego to może doprowadzić.
Dowiedział się wtedy, że babcia nie miewa żadnych bólów w biodrze, ale lubi być wożona w fotelu i obsługiwana. Miała osiemdziesiąt lat i to ją do czegoś uprawniało. Zwłaszcza lubiła komenderować córką, która ma się za nie wiadomo kogo, bo jest tak bogata, że może się podcierać dwudziestodolarówkami, żona wielkiego niegdysiejszego gwiazdora, matka pseudocelebryty i zdeprawowanego mordercy. Choć właściwie zrobiła karierę, taniej dziwce poszczęściło się złapać małomiasteczkowego sławnego fiutka ze skłonnością do sentymentalizmu. Wróciła z Vegas z mężem i portfelem pełnym kart kredytowych, zamiast po dziesięciu latach odsiadki i z nieuleczalną chorobą weneryczną. Vera uważała w głębi duszy, że Ig wiedział, kim była jego matka – tanią kurwą – i ta świadomość obudziła w nim patologiczną nienawiść do kobiet, stała się prawdziwą przyczyną, dla której zgwałcił i zamordował Merrin Williams. To wszystko zawsze ma związek z freudyzmem. No i oczywiście ta Williamsówna to chciwa latawica, od pierwszej chwili kręciła kuprem przed nosem chłopca, żeby dostać pierścionek i pieniądze rodziny Iga. W tych krótkich spódniczkach i obcisłych bluzeczkach zdaniem Very sama także była nie lepsza od kurwy.
Ig puścił jej rękę, jakby był to nieizolowany przewód, który nagle kopnął go prądem. Krzyknął i cofnął się chwiejnie o krok. Babcia poruszyła się i otworzyła jedno oko.
– A, to ty.
– Przepraszam. Nie chciałem cię budzić.
– Szkoda, że zbudziłeś. Chciałam spać. We śnie jestem szczęśliwsza. Myślisz, że chciałam cię zobaczyć?
Ig poczuł chłód wsączający mu się w sam środek piersi. Babka odwróciła od niego głowę.
– Kiedy patrzę na ciebie, chcę umrzeć.
– Naprawdę?
– Nie mogę się spotykać z przyjaciółkami. Nie mogę chodzić do kościoła. Wszyscy się na mnie gapią. Wiedzą, co zrobiłeś. Mam ochotę umrzeć. A potem się tu pojawiasz i ze mną spacerujesz. Nienawidzę tych spacerów, kiedy ludzie widzą nas razem. Nie wiesz, jak trudno jest udawać, że cię nie nienawidzę. Zawsze uważałam, że coś z tobą jest nie tak. Po bieganiu zaczynałeś tak dziwnie rzęzić. Zawsze oddychałeś przez usta, ziajałeś jak pies, zwłaszcza w towarzystwie ładnych dziewczyn. I byłeś głupi. O wiele głupszy od brata. Usiłowałam to powiedzieć Lydii. Sama nie wiem, ile razy powtórzyłam jej, że coś z tobą nie tak. Nie chciała tego słuchać i proszę, do czego to doszło. Teraz wszyscy musimy z tym żyć.