Выбрать главу

Zasłoniła oczy ręką. Broda jej drżała. Ig wycofywał się przez podwórko, słysząc jej płacz.

Wszedł przez ganek i otwarte drzwi, w mrok przestronnego holu. Roiło mu się, żeby pójść na górę do swojego starego pokoju i tam się położyć. Chciał pobyć sam, w chłodnym cieniu, otoczony plakatami muzycznych kapel i książkami z dzieciństwa. Ale przechodząc obok gabinetu matki, usłyszał szelest papieru i automatycznie odwrócił się, żeby do niej zajrzeć.

Matka pochylona nad biurkiem wertowała plik arkuszy, od czasu do czasu wyjmując jeden i wsuwając go do aktówki z miękkiej skóry. Spódniczka w prążki mocno opinała jej siedzenie. Matka była tancerką w Vegas i nadal zachowała figurę. Ig znowu ujrzał mgnienie tego, co zobaczył w głowie Very, prywatne przekonanie babki, że Lydia jest kurwą, ale szybko uznał to za starcze bredzenie.

Matka zasiadała w komitecie do spraw sztuk pięknych w New Hampshire, czytała rosyjskie powieści i nawet jeśli była tancerką, przynajmniej nosiła strusie pióra.

Lydia dostrzegła Iga w drzwiach i aktówka zsunęła się jej z kolan. Chwyciła ją, ale za późno. Dokumenty posypały się kaskadą na podłogę. Parę sfrunęło, kołysząc się na boki, bezcelowo i niespiesznie jak płatki śniegu. Ig znowu pomyślał o lotniach. Ludzie zeskakiwali z Queen's Face i bez nich. Ukochane miejsce samobójców. Może powinien tam zaraz pojechać.

– Iggy – odezwała się matka. – Nie wiedziałam, że wpadniesz.

– Jeździłem bez celu. Nie miałem się gdzie podziać. Straszny jest ten dzień.

– O, kochanie – powiedziała, marszcząc brwi ze współczuciem. Dawno nikt nie patrzył na niego ze współczuciem, a tak bardzo tego pragnął, że kiedy wreszcie się stało, rozdygotał się i prawie zemdlał.

– Dzieje się ze mną coś strasznego, mamo – powiedział załamującym się głosem. Po raz pierwszy tego dnia poczuł się bliski łez.

– O, kochanie – powtórzyła znowu. – Dlaczego nie poszedłeś gdzie indziej?

– Słucham?

– Nie chcę już słuchać o twoich problemach.

Oczy przestały go piec, potrzeba płaczu ustąpiła równie nagle, jak się pojawiła. W rogach zatętniło mu bolesne, jątrzące pulsowanie, nie całkiem nieprzyjemne.

– Ale mam kłopoty.

– Nie chcę o tym słyszeć. Nie chcę wiedzieć. – Przykucnęła, zaczęła zbierać dokumenty i wkładać je do aktówki.

– Mamo – zaczął.

– Kiedy mówisz, mam ochotę śpiewać! – krzyknęła, puściła aktówkę i zasłoniła uszy rękami. – La-la-la-la-la! Kiedy mówisz, nie chcę tego słuchać. Chcę wstrzymywać oddech, dopóki nie odejdziesz.

Zaczerpnęła wielki łyk powietrza i wstrzymała oddech, wydymając policzki.

Ig podszedł i ukląkł obok niej, żeby musiała na niego spojrzeć. Matka kuliła się, zasłaniając uszy i zaciskając mocno wargi. Wziął aktówkę i zaczął wkładać do niej kartki.

– Zawsze się tak czujesz, kiedy mnie widzisz?

Pokiwała gwałtownie głową, z płonącymi, szeroko otwartymi oczami.

– Nie uduś się, mamo.

Matka patrzyła na niego jeszcze chwilę, otworzyła usta i odetchnęła ze świstem. Przyglądała się, jak Ig wkłada jej dokumenty do aktówki.

Gdy wreszcie zaczęła mówić, głos miała cichy, straszny, a słowa sypały się jedno po drugim jak kamienie.

– Chcę ci napisać list bardzo miły list bardzo ładnym charakterem pisma na mojej specjalnej papeterii żeby ci powiedzieć jak bardzo ja i tata cię kochamy i jak nam przykro że nie jesteś szczęśliwy i że wszyscy by na tym zyskali gdybyś po prostu wyjechał.

Schował ostatnie kartki i przykucnął, trzymając aktówkę na kolanach.

– Dokąd?

– Nie chciałeś wędrować na Alasce?

– Z Merrin.

– Albo zobaczyć Wiedeń?

– Z Merrin.

– Albo nauczyć się chińskiego? W Pekinie?

– Rozmawialiśmy z Merrin o wyjeździe do Wietnamu i uczeniu angielskiego. Ale chyba tak naprawdę nie zamierzaliśmy tego robić.

– Nie obchodzi mnie, dokąd pojedziesz, bylebym nie musiała cię co tydzień oglądać. Bylebym nie musiała słuchać, jak mówisz o sobie, jakby wszystko grało, bo nie gra i nigdy więcej nie będzie grać. Twoje wizyty mnie unieszczęśliwiają. A ja chcę być znowu szczęśliwa.

Oddał jej aktówkę.

– Nie chcę już, żebyś był moim dzieckiem – powiedziała. – To za trudne. Szkoda, że nie urodziłam tylko Terry'ego.

Pochylił się i pocałował ją w policzek. A kiedy to zrobił, dowiedział się, że w głębi serca od lat nie lubiła go za to, że przez niego nabawiła się rozstępów. To on zepsuł jej ciało godne rozkładówki „Playboya". Terry był takim małym dzieckiem, takim rozważnym, zostawił jej figurę i skórę nietknięte, ale Ig wszystko spieprzył. Kiedyś, jeszcze przed dziećmi, proponowano jej w Vegas pięć tysięcy za jedną noc z szejkiem naftowym. To były czasy! Najłatwiejsze i najlepsze zarobki jej życia.

– Nie wiem, dlaczego ci to wszystko mówię – odezwała się Lydia. – Nienawidzę siebie. Nigdy nie byłam dobrą matką. – Potem jakby sobie uświadomiła, że została pocałowana, i dotknęła policzka, otoczyła go dłonią. Zamrugała, walcząc ze łzami, a potem się uśmiechnęła, czując pocałunek na skórze. – Pocałowałeś mnie. Czy to znaczy… czy to znaczy, że wyjeżdżasz? – W jej głosie drżała nadzieja.

– Nigdy mnie tu nie było – odpowiedział.

ROZDZIAŁ 8

W holu spojrzał na prowadzące na ganek siatkowe drzwi i opromieniony słońcem świat za nimi, i pomyślał, że powinien odejść, natychmiast, spadać stąd, zanim wpadnie na kogoś jeszcze, ojca albo brata. Zmienił zdanie co do spotkania z Terrym, postanowił jednak go unikać. W świetle tego, co mu powiedziała matka, stało się jasne, że lepiej nie wystawiać na próbę swojej miłości do innych.

Ale nie wyszedł. Odwrócił się i zaczął się wspinać po schodach. Skoro już tu jestem, pomyślał, powinienem zajrzeć do mojego pokoju i sprawdzić, czy nie chcę z niego czegoś zabrać w drogę. W jaką drogę? Tego jeszcze nie wiedział. Ale nie był pewien, czy kiedykolwiek wróci.

Schody miały sto lat i skrzypiały pod jego stopami. Ledwie dotarł na górę, gdy drzwi po prawej stronie korytarza otworzyły się i wyjrzał z nich ojciec. Ig widział to już sto razy. Ojciec łatwo się rozpraszał i zawsze musiał sprawdzić, kto wchodzi po schodach.

– O, Ig – powiedział. – Myślałem, że… – Urwał. Przeniósł spojrzenie z oczu Iggy'ego na jego rogi. Stał tak w białym podkoszulku, prążkowanych szelkach i z bosymi stopami.

– No, to już mów – westchnął Ig. – Teraz powiesz mi coś strasznego, z czym się kryłeś. Pewnie o mnie. Mów, niech będzie z głowy.

– Chcę udawać, że robię coś ważnego, żeby nie musieć z tobą rozmawiać.

– To jeszcze nic takiego.

– Tak mi trudno się z tobą spotykać.

– Jasne. To już przerobiłem z mamą.

– Myślę o Merrin. Jaką była dobrą dziewczyną. Kochałem ją, wiesz, na swój sposób. I zazdrościłem ci. Nigdy nikogo nie kochałem tak jak wy siebie. Na pewno nie twoją matkę, tę snobistyczną kurewkę. Najgorszy błąd mojego życia. Ale Merrin… Słodkie maleństwo. Nie można było się nie uśmiechnąć, słysząc jej śmiech. Kiedy myślę, że ją zerżnąłeś i zabiłeś, chce mi się rzygać.

– Nie zabiłem jej – powiedział Ig z wyschniętymi ustami.

– A najgorsze jest to – dodał Derrick Perrish – że była moją przyjaciółką, podziwiała mnie, a ja pomogłem ci ocalić skórę.

Ig znieruchomiał.

– Gene Lee prowadzi laboratorium kryminalistyczne. Jego syn parę lat temu zmarł na białaczkę, ale zanim kopnął w kalendarz, załatwiłem mu bilety na Paula McCartneya, a potem dopilnowałem, żeby Gene i mały spotkali się z nim w garderobie i tak dalej. Po twoim aresztowaniu Gene się do mnie odezwał. Spytał, czy to zrobiłeś, a ja na to, że nie mogę mu szczerze odpowiedzieć. Dwa dni później w laboratorium w Concord wybuchł pożar. Gene nie był tam kierownikiem, pracuje w Manchester, ale zawsze uważałem…