Brat pokręcił głową.
– Chcę ci coś powiedzieć – dodał, a jego jabłko Adama poruszyło się gwałtownie w górę i dół.
– Nie żałuj sobie.
– Chcę, ale nie chcę. Boję się.
– Śmiało, gadaj. To pewnie nic takiego. Cokolwiek byś powiedział, raczej mnie to nie ruszy. Mama powiedziała mi przed chwilą, że nie chce mnie nigdy więcej widzieć. A tata, że chciałby, żebym zgnił w pudle.
– Nie.
– Tak.
– O rany, Ig… – W oczach Terry'ego pojawiły się łzy. – Fatalnie się czuję z tym wszystkim. Z tym, co się z tobą dzieje. Wiem, jak ją kochałeś. Ja też ją kochałem. Merrin. Niesamowita była.
Ig skinął głową.
– Chcę ci powiedzieć… – zaczął Terry zdławionym głosem.
– Śmiało – zachęcił go łagodnie Ig.
– …że ja jej nie zabiłem.
Ig patrzył na niego w osłupieniu. W piersi zaczęło mu się rozlewać dziwne mrowienie. Myśl, że Terry mógłby zgwałcić i zamordować Merrin, nigdy nie przyszła mu do głowy, była niemożliwa.
– Pewnie że nie.
– Kochałem was i chciałem, żebyście byli ze sobą szczęśliwi. Nigdy bym jej nie skrzywdził.
– Wiem.
– I gdybym podejrzewał, że Lee Tourneau ją zabije, starałbym się mu przeszkodzić. Myślałem, że Lee to jej przyjaciel. Bardzo chciałem ci o tym powiedzieć, ale Lee zmusił mnie do milczenia. Zmusił!
– Iiiiiiiiii!!! – zawył Ig.
– On jest straszny. Nie znasz go. Myślisz, że znasz, ale naprawdę nie masz pojęcia, jaki jest.
– Iiiiiiiiii!!! – wył dalej Ig.
– Lee załatwił ciebie i mnie, a ja od tej pory żyję w piekle.
Ig rzucił się korytarzem, popędził przez ciemność do drzwi wyjściowych, odepchnął siatkowy ekran, zachwiał się, porażony nagłym, oślepiającym blaskiem dnia, w oczach stanęły mu łzy, pośliznął się na schodkach, upadł na podwórko. Dźwignął się, zdyszany. Upuścił futerał po trąbce – nawet się nie zorientował, że nadal go trzyma – i podniósł go z trawy.
Ruszył przed siebie na oślep. Kąciki oczu miał mokre i wydawało mu się, że płacze, ale kiedy dotknął twarzy, na palcach została mu krew. Uniósł ręce do rogów. Ich czubki przebiły skórę i krew spływała mu po policzkach. Uświadomił sobie, że jego rogi pulsują miarowo i choć go bolały, czuł także w skroniach coś w rodzaju nerwowego dreszczu, uczucie rozładowania całkiem podobne do orgazmu. Szedł przed siebie chwiejnie, a z jego ust popłynął strumień przekleństw. Wściekało go, że tak trudno mu oddychać, wściekała go lepka krew na policzkach i dłoniach, zbyt intensywnie niebieskie niebo, własny zapach, wściekał się, wściekał, wściekał.
Zagubiony we własnych myślach nie zauważył fotela Very, dopóki prawie się z nim nie zderzył. Stanął gwałtownie. Babka znowu przysnęła i cicho pochrapywała. Uśmiechała się do jakiejś przyjemnej myśli, a na widok spokoju i szczęścia na jej twarzy żołądek skręcił mu się z wściekłości. Ig stopą uniósł hamulec jej fotela i pchnął go lekko.
– Suka – mruknął, gdy fotel potoczył się po zboczu.
Vera uniosła głowę, opuściła, znowu ją podniosła. Fotel sunął po zielonej, wypielęgnowanej trawie, jedno koło najechało na kamień, zadrżało, a Ig pomyślał, że kiedy miał piętnaście lat, pewnego dnia zjechał wózkiem z supermarketu po trasie Evela Knievela. Właściwie to był punkt zwrotny jego życia. Czy wtedy rozwinął taką prędkość? To było coś: ten fotel nabierał prędkości jak ludzkie życie, bo ludzkie życie jest jak pocisk wycelowany w jeden ostateczny punkt, nie może zwolnić ani zawrócić, nie wie, w co uderzy, nie wie nic, tylko pędzi. Vera rozwinęła chyba z siedemdziesiąt na godzinę, kiedy zderzyła się z ogrodzeniem na dole.
Ig ruszył ku swojemu samochodowi. Znowu oddychał swobodnie, ucisk w piersi zniknął równie szybko, jak się pojawił. W powietrzu pachniało świeżą trawą, rozgrzaną na słońcu, i zielonym miąższem liści. Ig nie wiedział, dokąd teraz pojedzie, wiedział tylko, że rusza. W trawie za nim pełzł wąż pończosznik, czarno-zielony, połyskujący jakby wilgocią. Po chwili dołączył do niego drugi i trzeci. Ig nie zwrócił na to uwagi.
Siadając za kierownicą gremlina, zaczął pogwizdywać. Dzień był naprawdę piękny.
WIŚNIA
ROZDZIAŁ 11
Wysyłała mu wiadomość.
W pierwszej chwili nie wiedział, że to ona, nie miał pojęcia, kto to robi. Nie rozumiał nawet, że to wiadomość. Zaczęło się jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu nabożeństwa: widziany kątem oka rozbłysk złotego światła, tak jasnego, że aż drgnął. Potarł oko, usiłując usunąć świetlistą plamę, która unosiła się teraz przed nim. Mniej więcej pozbył się problemu i rozejrzał się, szukając źródła światła, ale go nie znalazł.
Dziewczyna siedziała po drugiej stronie przejścia, jedną ławkę przed nim. Miała na sobie białą letnią sukienkę i nigdy wcześniej jej nie widział. Jego spojrzenie nieustannie do niej uciekało. Nie podejrzewał jej o jakiś związek z tym błyskiem, ale po tamtej stronie ławek nie było ładniejszego widoku. Nie tylko on tak uważał. Chudy chłopak z włosami jak jedwabiste włókna kukurydzy, tak jasnymi, że wydawały się prawie białe, siedział tuż za nią i czasami pochylał się, jakby po to, żeby zerknąć jej przez ramię w dekolt. Iggy widział tę dziewczynę po raz pierwszy, ale chłopca mgliście przypominał sobie ze szkoły, choć pewnie był o rok od niego starszy.
Ignatius Martin Perrish szukał na próżno zegarka czy bransoletki, w której mogło się odbić światło rażące go w oko. Przyglądał się ludziom w okularach w metalowych oprawkach, kobietom z kolczykami dyndającymi w uszach, lecz ciągle nie mógł znaleźć przyczyny tych niepokojących błysków. Ale na ogół spoglądał na dziewczynę o rudych włosach i odsłoniętych białych ramionach.
Ta biel ramion sprawiała, że wydawały się bardziej nagie niż ręce innych kobiet w kościele. Wiele rudych ma piegi, ale ta wyglądała, jakby ją wyrzeźbiono w mydle.
Kiedy porzucał poszukiwanie źródła światła i spoglądał przed siebie, złoty rozbłysk powracał, oślepiająca flara. To go doprowadzało do szaleństwa. Jakby natrętny świetlik unosił się przy jego twarzy. Raz nawet machnął ręką, usiłując go odpędzić.
Wtedy się zdradziła, prychnęła mimowolnie, dygocząc z wysiłku, by się nie roześmiać. Potem na niego spojrzała – powoli, z ukosa, zadowolona z siebie i rozbawiona. Wiedziała, że została przyłapana i że nie ma sensu dłużej udawać. Ig też to wiedział – że chciała zostać złapana, że zamierzała nie przestawać, dopóki on się nie zorientuje. Ta myśl trochę wzburzyła mu krew. Dziewczyna była bardzo ładna, mniej więcej w jego wieku, włosy miała splecione w jedwabisty warkocz koloru wiśni. Dotykała delikatnego złotego krzyżyka na szyi, obracała go lekko, by zalśnił w słońcu, stał się płomieniem w kształcie krzyża. Powtórzyła ten gest powoli, jakby się przyznawała, i znowu odwróciła krzyżyk.
Ig nie mógł już skupić uwagi na tym, co mówił ojciec Mould. Nade wszystko chciał, żeby znowu na niego zerknęła, i przez długi czas tego nie robiła, jakby się z nim słodko drocząc. Ale potem rzuciła mu kolejne nieśmiałe, przeciągłe spojrzenie, prosto na niego. Błysnęła mu w oczy krzyżykiem – dwa razy długo, krótko, długo, długo, długo. Minęła chwila i wysłała inną sekwencję. Nie spuszczała z niego oczu, migocząc krzyżykiem – z uśmiechem, ale sennym, jakby zapomniała, dlaczego się uśmiecha. Skupienie jej wzroku sugerowało, że zmusza go, by coś zrozumiał, że to, co robi z krzyżykiem, ma znaczenie.
– To chyba alfabet Morse'a – odezwał się ojciec Iga kątem ust, jak więzień na spacerniaku.
Ig drgnął nerwowo. Na parę chwil kościół Świętego Serca Maryi stał się telewizyjnym programem szemrzącym w tle, z niemal niedosłyszalnym dźwiękiem. Ale kiedy ojciec się odezwał, Ig ocknął się i powrócił do rzeczywistości. Zauważył z niepokojem, że penis lekko mu zesztywniał i leży rozpalony na jego udzie. Należało go skłonić, żeby oklapł, to było ważne. Lada chwila wstaną do ostatniego hymnu i wszyscy zobaczą wybrzuszenie w jego kroku.