Выбрать главу

– Co? – szepnął.

– Sygnalizuje „Przestań się gapić na moje nogi" – wymamrotał Derrick Perrish półgębkiem, znowu jak cwaniaczek z filmu. – „Bo podbiję ci oko".

Ig wydał śmieszny dźwięk, usiłując odkaszlnąć.

Terry też się już zainteresował. Ig siedział na końcu rzędu, po jego prawej stronie znajdował się ojciec, potem matka i Terry, więc starszy brat musiał wyciągnąć szyję, żeby zobaczyć dziewczynę. Ocenił jej walory – znowu patrzyła przed siebie – i szepnął głośno:

– Jesteś bez szans, Ig.

Lydia palnęła go psałterzem w potylicę.

– Mamo, cholera – odezwał się Terry, a wtedy znowu go uderzyła.

– Tu nie wolno tak mówić – szepnęła.

– Dlaczego nie bijesz Iga? – odszepnął. – To on się gapi na rudą. Grzeszy myślą. Chucią. Tylko spójrz. To widać. Patrz, jakie ma pożądane spojrzenie.

– Pożądliwe – poprawił Derrick.

Matka spojrzała na Iga, którego policzki zapłonęły. Potem przeniosła spojrzenie na dziewczynę, która nie zwracała na nich uwagi, udając zainteresowanie kazaniem. Po chwili Lydia prychnęła i odwróciła się do ołtarza.

– Nie szkodzi – oznajmiła. – Już się zaczęłam zastanawiać, czy Ig nie jest gejem.

Potem nadeszła pora śpiewu, więc wszyscy wstali, a Ig znowu spojrzał na dziewczynę. Gdy się podniosła z miejsca, dosięgła promienia słońca i w jej lśniących rudych włosach zapłonęła ognista korona. Dziewczyna odwróciła się i raz jeszcze obejrzała na niego. Otworzyła usta, lecz nagle krzyknęła. Miała znowu błysnąć krzyżykiem, kiedy złoty łańcuszek rozpiął się i zsunął w jej dłoń.

Ig patrzył, jak dziewczyna pochyla głowę, usiłując zapiąć naszyjnik. Potem wydarzyło się coś niefortunnego. Ten przystojny jasnowłosy chłopak w rzędzie za nią pochylił się i zrobił płochliwy, niezdarny gest ku jej karkowi, do łańcuszka. Wzdrygnęła się i odsunęła, rzuciła mu zaskoczone, niezbyt przychylne spojrzenie.

Blondyn nie zarumienił się ani nie zawstydził. Wyglądał nie jak chłopiec, ale klasyczny posąg, surowy, nienaturalnie spokojny, o nieco grubych rysach młodego Cezara, kogoś, kto jednym ruchem skierowanego w dół kciuka mógł rzucić gromadę zakrwawionych chrześcijan lwom. Wiele lat później taką fryzurę – krótką, prawie białą czapeczkę spopularyzował Marshall Mathers, ale w tamtych czasach wyglądała sportowo i zwyczajnie. Chłopak nosił krawat, co oznaczało klasę. Powiedział coś do dziewczyny, ale pokręciła głową. Jej ojciec pochylił się, uśmiechnął do chłopca i sam zajął się łańcuszkiem.

Ig odetchnął. Cezar popełnił taktyczny błąd, dotykając jej, kiedy się tego nie spodziewała, rozdrażnił ją, zamiast oczarować. Ojciec dziewczyny przez jakiś czas mozolił się nad łańcuszkiem, w końcu roześmiał się i machnął ręką, bo usterka nie dawała się naprawić. Dziewczyna także się roześmiała, wzięła od niego krzyżyk. Jej matka spojrzała ostro na nich i dziewczyna z ojcem podjęli śpiew.

Nabożeństwo się skończyło i gwar rozmów wezbrał jak woda wypełniająca wannę, a kościół stanowił zbiornik szczególnych rozmiarów. Jego naturalną ciszę szybko zastąpił hałas. Ig zawsze był najlepszy z matematyki i odruchowo myślał w kategoriach objętości, rozmiarów, stałych, a nade wszystko – wartości bezwzględnych. Później okazało się, że jest także dobry w logice i etyce, lecz zawdzięczał to chyba tylko zdolności do obliczania równań i zamiłowaniu do pięknej gry liczb.

Chciał porozmawiać z rudą dziewczyną, ale nie wiedział, co jej powiedzieć, i po chwili szansa minęła. Dziewczyna wyszła z ławki, rzucając mu spojrzenie, nagle nieśmiałe, lecz z uśmiechem. Potem młody Cezar znalazł się obok niej, górując nad nią i coś mówiąc. Jej ojciec znowu interweniował, ponaglił ją i wcisnął się między nią i młodego Cezara. Uśmiechnął się do niego miło, życzliwie – ale rozmawiając z nim, prowadził córkę przed sobą, coraz bardziej zwiększając odległość między nią, a chłopcem o spokojnej, rozsądnej, szlachetnej twarzy. Cezar jakoś się nie przejął i nie starał się znowu jej zagadnąć. Skinął wyrozumiale głową i nawet się odsunął, by matka dziewczyny i jakieś starsze panie – ciotki? – mogły przejść obok.

Skoro ojciec szedł tuż obok dziewczyny, nie było szans na rozmowę z nią. Ig odprowadził ją wzrokiem, modląc się w duchu, żeby obejrzała się i pomachała do niego, ale tego nie zrobiła, no oczywiście. Zresztą w przejściu między ławkami tłoczyli się wychodzący ludzie. Ojciec położył rękę na ramieniu Iga i powiedział, że zaczekają, aż się rozluźni. Ig spojrzał na przechodzącego obok młodego Cezara. I jemu towarzyszył ojciec, mężczyzna z gęstymi jasnymi wąsami, łączącymi się z bokobrodami, co nadawało mu wygląd czarnego charakteru z westernu z Clintem Eastwoodem, kogoś stojącego po lewej stronie Van Cleefa i padającego od pierwszej salwy w finalnej bitwie.

Wreszcie w przejściu zrobiło się mniej tłoczno. Ojciec Iga zdjął ramię z jego ramienia, co oznaczało, że mogą ruszać. Ig wyszedł z ławki i puścił rodziców przodem, jak miał w zwyczaju, by sam mógł iść z Terrym. Spojrzał tęsknie na ławkę dziewczyny, a wtedy oko poraził mu rozbłysk złotego światła, jakby znowu się zaczynało. Wzdrygnął się, zamknął oko i ruszył w stronę ławki.

Dziewczyna zostawiła swój mały złoty krzyżyk, spoczywał w kwadracie światła na kopczyku złotego łańcuszka. Może o nim zapomniała, ponaglana przez ojca, który odciągał ją od jasnowłosego chłopca. Ig wziął krzyżyk, spodziewając się poczuć jego chłód. Ale był gorący, przyjemnie gorący, jak pieniążek leżący przez cały dzień na słońcu.

– Iggy! – zawołała matka. – Idziesz?

Zacisnął palce na naszyjniku, odwrócił się i szybko ruszył przed siebie. Musiał ją dogonić. Dała mu szansę, mógł ją zadziwić, stać się znalazcą zagubionych rzeczy, spostrzegawczym i uprzejmym. Ale kiedy dotarł na zewnątrz, dziewczyna znikła. Dostrzegł ją za szybą wyłożonego drewnem samochodu, obok jednej z ciotek. Jej rodzice zajmowali miejsca z przodu. Samochód właśnie ruszał.

No tak. Ale nie szkodzi. Przyjdzie następna niedziela, a wtedy Ig odda naprawiony łańcuszek. I dokładnie wiedział, co powiedzieć, gdy się przedstawi.

ROZDZIAŁ 12

Trzy dni przed pierwszym spotkaniem Iga i Merrin o pierwszej w nocy ogłuszająca detonacja obudziła mieszkającego po północnej stronie Pool Pond emerytowanego wojskowego Seana Phillipsa. Przez chwilę otępiały, myślał, że znowu jest na USS „Eisenhower" i że ktoś właśnie wystrzelił rakietę RAM. Potem dobiegł go pisk opon i śmiech. Wstał z podłogi – spadł z łóżka i stłukł sobie biodro – odsunął zasłonę i zobaczył oddalającego się gruchota road runnera. Jego strącona ze słupka skrzynka pocztowa, wgnieciona i dymiąca, leżała na żwirze. Było w niej mnóstwo otworów, jakby ktoś przeciągnął po niej serią.

Nazajutrz po południu miała miejsce kolejna eksplozja, tym razem w śmietniku za Woolworthem. Bomba wybuchła z potężnym grzmotem i wyrzuciła w powietrze dziesięciometrową fontannę płonących śmieci, które spadały niczym ognisty grad i uszkodziły kilka zaparkowanych obok samochodów.

W niedzielę, gdy nieznajoma dziewczynka w Świętym Sercu obudziła w Igu miłość – a przynajmniej pożądanie – w Gideon rozległ się kolejny wybuch. Petarda o mocy równej mniej więcej jednej czwartej laski trotylu wybuchła w toalecie McDonalda na Harper Street. Zerwała deskę, rozwaliła muszlę, roztrzaskała rezerwuar, zalała podłogę i wypełniła pomieszczenie tłustym czarnym dymem. Wszystkich ewakuowano z budynku, dopóki inspektor nie orzekł, że można do niego znowu wejść. O incydencie tym wspomniano na pierwszej stronie poniedziałkowej „Kroniki Gideon" w artykule kończącym się prośbą inspektora, by podpalacz zaprzestał wybryków, zanim ktoś straci palce albo oko.