Od wielu tygodni miasto nękały wybuchy. Zaczęło się parę dni przed czwartym lipca i ciągnęło długo potem z coraz większą częstotliwością. Terrence Perrish i jego przyjaciel Eric Hannity tym razem nie byli pierwszymi podejrzanymi. Nigdy nie zniszczyli niczyjej własności z wyjątkiem własnej, a byli za młodzi, żeby jeździć kradzionym samochodem o pierwszej w nocy i rozbijać cudze skrzynki pocztowe.
A jednak.
A jednak Eric i Terry byli na plaży w Seabrook, kiedy kuzyn Erica, Jeremy Rigg, wszedł do magazynu fajerwerków, z którego wyniósł pudełko z czterdziestoma ośmioma starymi petardami, rzekomo wyprodukowanymi w dawnych czasach, zanim sprzedaż materiałów wybuchowych o takiej mocy została prawnie zakazana. Jeremy dał sześć Ericowi jako spóźniony prezent urodzinowy, jak powiedział, choć tak naprawdę mogła nim kierować litość. Ojciec Erica stracił pracę ponad rok temu i był człowiekiem chorowitym.
Możliwe, że Jeremy Rigg stanowił punkt zerowy w środku epidemii wybuchów i że wszystkie bomby, które eksplodowały tego lata, miały z nim jakiś związek. A może Rigg kupił je tylko dlatego, że kupowali je inni chłopcy. Może istniało wiele ognisk zapalnych. Ig nigdy się tego nie dowiedział, a zresztą to nie miało znaczenia. To tak jakby się zastanawiać, skąd wzięło się na świecie zło albo co się dzieje z człowiekiem po śmierci: interesujące ćwiczenie filozoficzne, lecz osobliwie bezsensowne, ponieważ zło i śmierć istnieją niezależnie od przyczyn, powodów i ich znaczenia. Liczyło się tylko to, że w pierwszych dniach sierpnia Eric i Terry dostali szału na punkcie wybuchów, jak wszyscy inni nastoletni chłopcy w Gideon.
Bomby nazywano Wiśniami Ewy – czerwone kulki wielkości rajskich jabłuszek, szorstkie jak cegły, z wyciśniętą na boku sylwetką niemal zupełnie nagiej kobiety. Była to ślicznotka o sterczących piersiach i zupełnie nieprawdopodobnych proporcjach: piersi jak piłki plażowe i talia osy, węższa od ud. Dla zachowania pozorów przyzwoitości jej krocze zasłaniało coś w rodzaju liścia klonowego, z czego Eric Hannity wywnioskował, że to fanka Klonowych Liści z Toronto, a zatem kanadyjska puszczalska, która aż się prosi, żeby jej wymiętosić te cyce.
Po raz pierwszy Eric i Terry odpalili petardę w garażu Erica. Wrzucili ją w kubeł na śmieci i zwiali. Eksplozja przewróciła kubeł, cisnęła go przez betonową podłogę, a pokrywkę podrzuciła pod belki. Pokrywka spadła, dymiąc, zgięta, jakby ktoś ją złożył. Iga przy tym nie było, ale Terry mu wszystko opowiedział i dodał, że potem w uszach tak im dzwoniło, że nie słyszeli swoich wrzasków. Następnie zniszczeniu uległy: lalka Barbie naturalnej wielkości, stara opona, którą stoczyli ze zbocza z przyklejoną w środku petardą, oraz arbuz. Ig nie uczestniczył w żadnej z tych detonacji, ale brat zawsze go szczegółowo informował o wszystkim. Na przykład, że z Barbie nie zostało nic oprócz osmalonej stopy, która spadła z nieba, wylądowała z łoskotem na asfaltowym podjeździe Erica i podskoczyła parę razy, jakby stepowała, oraz że smród spalonej opony przyprawił wszystkich obecnych o zawroty głowy i mdłości, jak również że Eric Hannity stał zbyt blisko arbuza i w rezultacie po wybuchu musiał wziąć prysznic. Te opisy oszałamiały i dręczyły Iga, który w połowie sierpnia płonął pragnieniem zobaczenia, jak coś wylatuje w powietrze.
Dlatego gdy wszedł rankiem do spiżarki i zobaczył, że Terry usiłuje wcisnąć do szkolnego plecaka piętnastokilowego mrożonego indyka, od razu wiedział, na co mu on. Nie prosił, żeby brat go ze sobą zabrał, nie szantażował go „Pozwól mi iść, bo powiem mamie". Po prostu patrzył, jak Terry szarpie się z plecakiem, a kiedy stało się jasne, że indyk się nie zmieści, powiedział, że ma pomysł. Przyniósł swoją wiatrówkę z przedpokoju, zawinęli w nią indyka i każdy wziął jeden rękaw. Zawiniątko nieśli wspólnie. W ten sposób Ig dołączył do wyprawy.
Paczka z wiatrówki wytrzymała do skraju lasu pod miastem, a potem, niedługo po wejściu na prowadzącą do starej odlewni ścieżkę, Ig zauważył wózek z supermarketu, do połowy zanurzony w trzęsawisku na poboczu. Jego przednie prawe kółko telepało się wściekle, a rdza sypała się z wózka jak śnieg, ale wszystko było lepsze od dygowania indyka przez trzy kilometry. Terry kazał Igowi pchać.
Stara odlewnia wyglądała jak rozłożysta średniowieczna warownia z ciemnych cegieł, z wielkim krętym kominem na jednym końcu i ścianami podziurawionymi jak ser szwajcarski otworami po oknach. Otaczał ją wielki dawny parking z tak bardzo spękaną makadamową nawierzchnią, że prawie przestała istnieć. Z jej szczelin sterczały wielkie kępy trawy. Tego dnia było tam gwarno, dzieci jeździły w ruinach na deskorolkach, w kuble na śmieci palił się ogień. Grupa zaniedbanych nastolatków – dwóch chłopców i niechlujna dziewczyna – stała wokół ognia. Jeden chłopak trzymał patyk z czymś w rodzaju zdeformowanej kiełbaski, poczerniałej i skręconej, wydzielającej słodki błękitny dym.
– E, patrzcie – odezwała się dziewczyna, tęga blondyna z trądzikiem i w dżinsach biodrówkach. Ig ją znał, chodziła z nim do klasy. Glenna. – Kolację podano.
– Jak, kurwa, w Święto Dziękczynienia – powiedział chłopiec w koszulce z napisem AUTOSTRADA DO PIEKŁA. Wskazał szerokim gestem ogień w kuble. – Dawaj kuraka do pieca.
Ig, który miał tylko piętnaście lat i ci obcy starsi chłopcy go onieśmielali, nie mógł się odezwać. Tchawica mu się zacisnęła, jakby już się zaczął atak astmy. Ale Terry był wyluzowany. Dwa lata starszy, posiadacz prawa jazdy, już miał pewien łobuzerski wdzięk i showmańską gotowość do zabawiania widowni. Zawsze mówił w imieniu ich obu. Na tym polegała jego rola.
– Kolacja gotowa – powiedział, wskazując głową to coś na patyku. – Twój hot dog się zwęglił.
– To nie hot dog! – pisnęła dziewczyna. – Tylko kupa! Gary piecze psie gówno!
Zgięła się wpół ze śmiechu. Dżinsy mała stare i znoszone, za mała bluzka wyglądała jak towar z przeceny z supermarketu, ale przykrywała ją ładna czarna skórzana kurtka z wciętą talią. Nie pasowała do reszty ubrań ani do pogody i Ig w pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna ją ukradła.
– Chcesz gryza? – spytał chłopak w koszulce AUTOSTRADA DO PIEKŁA. Wyjął kij z ognia i podsunął go Terry'emu. – Chrupiące.
– Weź się odwal – odparł Terry. – Jestem prawiczkiem, gram na trąbce w orkiestrze dętej i mam małego fiutka. Moje życie i tak jest gówniane.
Oberwańcy wybuchnęli śmiechem, nie tyle z powodu tego, co usłyszeli, ile kto to powiedział – smukły, przystojny chłopak z zawiązaną na głowie spłowiała bandaną w barwach amerykańskiej flagi, ujarzmiającą jego rozwichrzone czarne włosy – i jak to powiedział – radosnym tonem, jakby poniżał wszystkich z wyjątkiem siebie. Terry traktował żarty jak chwyty judo, odbijał nimi energię innych, a jeśli nie mógł znaleźć innego celu swoich dowcipów, chętnie brał na muszkę siebie. Ta umiejętność doskonale przysłużyła mu się później, gdy w programie „Hothouse" poprosił Clinta Eastwooda, żeby go walnął w twarz i złożył autograf na jego złamanym nosie.
Autostrada do Piekła spojrzał nad ramieniem Terry'ego na idiotę stojącego na szczycie trasy Evela Knievela.
– E, Tourneau! Twój obiad gotowy.
Znowu śmiech – choć ta dziewczyna, Glenna, zrobiła się nagle nieswoja. Chłopiec na szczycie stoku nawet na nich nie spojrzał. Stał, patrząc w dół zbocza i ściskając pod pachą wielką górską deskę.