Выбрать главу

– Zjeżdżasz?! – ryknął Autostrada do Piekła, gdy nie doczekał się odpowiedzi. – Czy mam ci usmażyć także jaja?

– Jedź, Lee! – krzyknęła dziewczyna, unosząc pięść w geście zachęty. – Dawaj!

Chłopiec na szczycie stoku rzucił jej przelotne, pogardliwe spojrzenie i w tej chwili Ig go rozpoznał, zrozumiał, że to ten z kościoła, młody Cezar. Wtedy miał krawat i teraz też, a także koszulę z krótkimi rękawami, szorty khaki i conversy do kostek, włożone na gołe nogi. Już sam fakt posiadania tej deski dodał jego ubraniu alternatywnego charakteru, krawat nabrał ironicznej wymowy, jak u wokalisty kapeli punkowej.

– Nie zjedzie – odezwał się drugi chłopiec, ten z długimi włosami. – Glenna, Jezu, to większa cipa niż ty.

– Wal się – burknęła. Dla zgrai zebranej wokół kubła wyraz bólu na jej twarzy był najśmieszniejszym widokiem świata. Autostrada do Piekła zarykiwał się tak bardzo, że patyk z psim gównem wpadł mu w płomienie.

Terry lekko klepnął Iga w ramię i poszli dalej. Ig nie żałował, że odchodzą. W tej bandzie było coś niemal nieznośnie smutnego. Nie mieli nic do roboty. To straszne, że tak wyglądało podsumowanie ich letniego popołudnia – spalone gówno i urażone uczucia.

Podeszli do smukłego blondyna – Lee Tourneau – znowu zwalniając u szczytu trasy Evela Knievela. Zbiegała stromo ku rzece; ciemnoniebieska migotliwość, połyskująca zza czarnych pni sosen. Kiedyś był to gościniec, choć trudno było sobie wyobrazić, żeby samochody jeździły po tym urwistym, spękanym trakcie, przerażającym, idealnym miejscu do dachowania. Z ziemi wyłaniały się grzbiety dwóch zardzewiałych, zakopanych do połowy rur, między nimi biegła wygładzona, ubita ścieżka, wypolerowana do połysku przez koła tysięcy rowerów górskich i dziesiątek tysięcy bosych stóp. Babka Vera mówiła Igowi, że w latach trzydziestych i czterdziestych, kiedy ludzie nie przejmowali się tym, co wpuszczali do rzeki, tymi rurami wlewano do wody nieczystości z odlewni. Wyglądały niemal jak tory, brakowało tylko wagoników kolejki górskiej. Ziemia po obu stronach rur była spieczona, naszpikowana kamieniami i śmieciami. Ubita dróżka między rurami stanowiła najłatwiejszą drogę na dół. Ig i Terry zwolnili, czekając, aż Lee Tourneau zjedzie.

Ale on nie zjechał. Wcale. Położył deskę na ziemi – miała namalowaną kobrę i wielkie, grube, masywne koła – i przetaczał ją w tę i we w tę stopą, jakby sprawdzał, czy dobrze jeździ. Przykucnął, podniósł ją i udał, że ogląda koło.

Nie tylko oberwańcy mu dokuczali. U stóp zbocza stał Eric Hannity ze zbieraniną innych chłopców. Gapili się w górę i od czasu do czasu wywrzaskiwali kpiny. Ktoś krzyknął, żeby Lee brał dupę w troki i zjeżdżał. Glenna znowu zawołała: „Jazda, kowboju!". Przez jej ordynarny ton przebijała desperacja.

– Krótko mówiąc, jest tak – odezwał się Terry do Lee Tourneau. – Możesz przeżyć resztę swoich dni jako kaleka albo cienias.

– Co to znaczy? – spytał Lee.

Terry westchnął.

– To znaczy: zjedziesz?

Ig, który wiele razy zjechał tą trasą na górskim rowerze, powiedział:

– To nic takiego. Nie bój się. Ścieżka między rurami jest bardzo gładka i…

– Nie boję się – warknął Lee, jakby Ig go oskarżył.

– To jedź – powiedział Terry.

– Kółko mi się zacina.

Terry parsknął śmiechem. Złośliwym.

– Chodź, Ig.

Ig minął wózkiem Lee, zjeżdżając w wykop między rurami. Lee spojrzał na indyka i uniósł brwi w pytaniu, którego nie zadał.

– Wysadzimy go – wyjaśnił Ig. – Przyjdź popatrzeć.

– Wózek ma siedzenie dla dzieci – dodał Terry – jeśli chciałbyś zjechać.

To było wredne i Ig zrobił współczującą minę, ale Lee miał twarz nieprzeniknioną jak Spock na mostku „Enterprise". Usunął się w bok, tuląc deskę do piersi.

Chłopcy na dole czekali na nich. Były też dwie dziewczyny, starsze, może nawet z college'u. Nie przyszły tu z chłopcami; opalały się na Coffin Rock w górze od bikini i wyciętych szortach.

Coffin Rock znajdowała się jakieś dwanaście metrów od brzegu Knowles – szeroka biała skała, jarząca się w słońcu. Kajaki dziewczyn spoczywały na małej piaszczystej łasze w górze rzeki. Widok tych rozciągniętych na kamieniu dziewczyn sprawił, że Ig pokochał świat. Dwie brunetki – może siostry – o opalonych, jędrnych ciałach i taaakich nogach, usiadły i rozmawiały ze sobą po cichu, spoglądając na chłopców. Nawet odwróciwszy się do nich plecami, Ig nadal czuł ich obecność, jakby to one, nie słońce, stanowiły główne źródło światła padającego na brzeg.

Kilkunastu chłopców czekało na przedstawienie. Siedzieli obojętnie w zwisających nad wodą gałęziach drzewa albo na rowerach górskich i głazach, a wszyscy usiłowali mieć luzacko nieszczęśliwe miny. Był to kolejny efekt uboczny obecności dziewczyn na skale. Każdy chłopak starał się wyglądać doroślej od pozostałych, zbyt dorośle, żeby tu w ogóle być. Jeśli przy okazji udało się im zasugerować kwaśną miną i wyniosłą pozą, że znaleźli się w tych okolicach tylko dlatego, że musieli opiekować się młodszym bratem – tym lepiej.

Terry – który naprawdę opiekował się młodszym bratem – miał prawo być wesoły. Wydźwignął mrożonego indyka z wózka i poszedł z nim do Erica Hannity'ego, który wstał z kamienia, otrzepując siedzenie spodni.

– Usmażymy dziada! – zawołał Hannity.

– Ja zamawiam nóżkę – powiedział Terry i paru chłopców roześmiało się wbrew sobie.

Eric Hannity był rówieśnikiem Terry'ego – ordynarny, hałaśliwy dzikus o niewyparzonym jęzorze i rękach stworzonych do łapania piłki, zarzucania wędki, reperowania motoru i klepania po tyłku. Eric Hannity był superbohaterem. W dodatku jego ojciec był dawnym żołnierzem, którzy otrzymał prawdziwą ranę, choć nie na polu walki, tylko w efekcie wypadku w barakach – inny żołnierz trzeciego dnia służby upuścił naładowany pistolet i pocisk trafił Breta Hannity'ego w brzuch. Ojciec Erica handlował teraz kartami baseballowymi, lecz Ig nabrał podejrzeń, że jego prawdziwym zajęciem jest walka z towarzystwem ubezpieczeniowym o ugodę na sto tysięcy dolarów, które miały rzekomo zostać wypłacone lada chwila, choć na razie do tego nie doszło.

Eric i Terry zawlekli mrożonego indyka do starego pnia z wygniłą, wilgotną dziurą w środku. Eric stopą wgniótł w nią indyka. Ledwie się zmieścił, tłuszcz i skóra sfałdowały się po bokach. Dwie nogi, różowe kości otulone surowym mięsem, zetknęły się ze sobą, a dziura do faszerowania stuliła się jak biały pączek.

Eric wyjął z kieszeni dwie ostatnie petardy. Jedną odłożył. Nie zwrócił uwagi na chłopca, który ją wziął, a także innych, którzy zebrali się wokół, zapatrzeni i pomrukujący z podziwem. Ig podejrzewał, że Eric zabrał tę dodatkową petardę, by sprowokować dokładnie taką reakcję. Terry ujął pozostały ładunek i wcisnął go w indyka. Piętnastocentymetrowy lont wystawał obscenicznie z tego wydętego pączka w kuprze.

– Lepiej się wszyscy schowajcie – oznajmił Eric – bo będziecie cali w indyku. E, ty, oddawaj. Jeśli któryś spróbuje odejść z moją ostatnią petardą, nie tylko ten kurak skończy z ładunkiem w dupie.

Chłopcy rozbiegli się, przykucnęli za nabrzeżem i za pniami drzew. Choć starali się udawać niezainteresowanych, powietrze niemal trzaskało od nerwowego wyczekiwania. Dziewczyny na skale także się zainteresowały. Widziały, że coś się kroi. Jedna uniosła się na kolana i osłoniła oczy dłonią, patrząc na Terry'ego i Erica. Ig pożałował, że nie ma jakiegoś powodu, by spojrzały na niego.

Eric postawił stopę na krawędzi pnia i wyjął zapalniczkę, którą zapalił z trzaskiem. Lont sypnął iskrami. Eric i Terry zostali jeszcze przez chwilę, spoglądając w zamyśleniu w dół, jakby powątpiewali, czy dojdzie do wybuchu. Potem zaczęli się wycofywać, ale bez pośpiechu. Była to pięknie odegrana scena, doskonale wyreżyserowana demonstracja luzu. Eric powiedział wszystkim, by się ukryli, a oni usłuchali. Dzięki temu wydawało się, że Eric i Terry, którzy zostali, żeby zapalić bombę, a potem odeszli od niej powoli i niespiesznie, mają nerwy z żelaza. Lont skwierczał przez jakieś trzy sekundy, po czym przestał. I nic się nie stało.