– Cholera – odezwał się Terry. – Może zamókł. Zrobił krok w stronę pnia.
Eric chwycił go za ramię.
– Czekaj. Czasami…
Ig nie usłyszał końca zdania. Jak wszyscy. Piętnastokilowa mrożonka Lydii Perrish wybuchła z ogłuszającym trzaskiem – tak głośnym, nagłym i przeraźliwym, że dziewczyny na skale krzyknęły. Wielu chłopców także. Ig też by wrzasnął, ale podmuch wydusił mu powietrze ze słabych płuc i mógł tylko rzęzić.
Wznoszący się strumień płomieni rozerwał indyka. Pień się rozpadł. Dymiące kawałki drewna bryznęły w powietrzu. Z nieba lunął deszcz mięsa. Kości, nadal przybrane drżącymi gruzłami surowego różowego ciała, posypały się w dół, szeleszcząc w liściach i podskakując na ziemi. Strzępy indyka spadały z pluskiem do rzeki. Później wielu chłopców twierdziło, że na dziewczyny na Coffin Rock spadły ochłapy surowego indyka, że oblał je deszcz krwi jak, cholera, w „Carrie", ale to była przesada. Najdalej odrzucone kawałki ptaka padły sześć metrów od głazu.
Ig miał wrażenie, że uszy zatkała mu wata. Ktoś wrzasnął z przejęcia gdzieś daleko – a przynajmniej wydawało mu się, że daleko. Ale potem obejrzał się przez ramię i stwierdził, że krzycząca dziewczyna stoi niemal dokładnie za nim. To była Glenna w tej niesamowicie niesamowitej skórzanej kurtce i opinającej cycki bluzeczce. Stała obok Lee Tourneau, ściskając jego dłoń. Uniosła zaciśniętą pięść w wieśniackim geście tryumfu. Lee zorientował się, co się dzieje, i bez słowa wysunął palce z jej ręki.
W ciszę wdarły się inne dźwięki: wrzaski, pohukiwania, śmiech. Kawałki indyka jeszcze spadały z nieba, kiedy chłopcy wyszli z kryjówek i zaczęli skakać. Jedni podrzucali w powietrze odłamki kości, a potem udawali, że uchylają się przed nimi, na nowo odgrywając chwilę wybuchu. Inni skoczyli i zawiśli na niskich gałęziach drzewa, udając, że nadepnęli na minę i wylecieli w powietrze. Kołysali się na konarach, wyjąc. Ktoś tańczył, nie wiadomo dlaczego udając, że gra na gitarze, najwyraźniej nieświadomy, że ma we włosach strzęp indyczej skóry. Wyglądało to jak scena z filmu przyrodniczego. Popisywanie się przed dziewczynami na skale na chwilę straciło znaczenie – przynajmniej dla większości chłopców. W chwili, gdy indyk wyleciał w powietrze, Ig spojrzał na rzekę, by sprawdzić, czy dziewczynom nic się nie stało. Przyglądał się im, kiedy wstały, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą z ożywieniem. Jedna skinęła głową w stronę rzeki i poszła na piaszczysty spłachetek, na którym leżały kajaki. Zamierzały odpłynąć.
Ig usiłował znaleźć jakiś powód, by je zatrzymać. Miał wózek z supermarketu, wszedł z nim parę kroków w górę stoku, a potem zjechał, stojąc na jego tylnym końcu, byle tylko coś robić, bo lepiej mu się myślało w ruchu. Zrobił to raz, potem drugi, tak zatopiony w myślach, że prawie nie zdawał sobie sprawy, co robi.
Terry, Eric i inni chłopcy zgromadzili się wokół osmalonych szczątków pnia, żeby ocenić zniszczenia. Eric przetaczał na dłoni ostatnią petardę.
– Ty, a co teraz wysadzisz? – spytał ktoś.
Eric zmarszczył brwi w zamyśleniu i nie odpowiedział. Chłopcy zaczęli podsuwać pomysły i wkrótce musieli się przekrzykiwać. Ktoś powiedział, że przyniesie szynkę, ale Eric pokręcił głową.
– Mięso już przerobiliśmy.
Ktoś inny zaproponował, żeby zawinąć petardę w brudną pieluszkę jego siostrzyczki. Trzeci odparł, że tylko wtedy, jeśli i ona będzie w pieluszce, i wszyscy się roześmiali.
Potem pytanie się powtórzyło – „Co teraz wysadzisz?" – i tym razem zapadła cisza, a Eric podjął decyzję.
– Nic – oznajmił i schował petardę do kieszeni.
Chłopcy jęknęli z rozpaczą, ale Terry, który znał swoją rolę w tej scenie, pokiwał głową.
Potem zaczęły się oferty i targi. Jeden chłopiec zaproponował świńskie filmy ojca w zamian za petardę. Inny – świńskie filmy, na których jest jego ojciec i matka.
– Serio, moja mama rżnie się jak wściekła suka – powiedział i chłopcy omal się nie poprzewracali ze śmiechu.
– Prędzej któryś pedał zjedzie goły w tym wózku – powiedział Eric, wskazując kciukiem Iga i wózek z supermarketu – niż oddam ostatnią petardę.
– Ja zjadę – odezwał się Ig. – Goły.
Wszyscy się odwrócili. Ig stał parę kroków od grupki chłopców i początkowo nikt nie wiedział, kto to powiedział. Potem rozległy się śmiechy i parę kpiących wrzasków. Ktoś rzucił w Iga nogą indyczą. Ig przykucnął; przeleciała mu nad głową. Kiedy się wyprostował, napotkał wzrok Erica Hannity'ego, wpatrzonego w niego ze skupieniem i przetaczającego ostatnią petardę z ręki do ręki. Terry stał tuż za jego plecami, z kamienną miną, niemal niedostrzegalnie kręcąc głową: nie ma mowy.
– Bez jaj – powiedział Eric.
– Dasz mi petardę, jeśli zjadę bez ubrania wózkiem ze zbocza?
Eric Hannity przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
– Na sam dół. Goły. Jeśli wózek nie dojedzie na dół, nic nie dostaniesz. Choćbyś sobie kręgosłup rozpieprzył.
– Stary, mowy nie ma – odezwał się Terry. – Co ja mamie powiem, kiedy zedrzesz sobie skórę z tej chudej białej dupy?
Ig odczekał, aż ustaną rozradowane ryki, po czym odpowiedział z prostotą:
– Nic mi nie będzie.
– Umowa stoi – powiedział Eric Hannity. – Chcę to zobaczyć.
– Zaraz, zaraz, zaraz! – rzucił Terry ze śmiechem, machając ręką. Podbiegł, obszedł wózek, stanął obok Iga i wziął go za ramię. Pochylił się do jego ucha z uśmiechem, ale rzucił ostro i cicho: – Pogięło cię? Nie zjedziesz z tej góry, machając fajfusem, bo obaj wyjdziemy na porąbanych debili.
– Dlaczego? Kąpaliśmy się tutaj. Połowa tych facetów już mnie widziała bez ciuchów. Pozostali nie wiedzą, co stracili.
– Nie ma takiej opcji, żebyś zjechał w tym na sam dół. To wózek ze sklepu, cholera! Ma o, takie kółeczka! – Terry zrobił kółko z kciuka i palca wskazującego.
– Dam radę.
Terry błysnął zębami w gniewnym grymasie. Ale oczy – oczy miał przestraszone. Już widział, jak młodszy brat zostawia na zboczu strzępy twarzy i nieruchomieje w jego połowie jako krwawa, zdeformowana miazga. Ig poczuł do niego coś w rodzaju czułej litości. Terry był fajny, fajniejszy niż Ig kiedykolwiek się stanie, ale się bał. Strach zawęził mu pole widzenia, nie pozwalając dostrzec nic z wyjątkiem tego, co mógł stracić. Ig był inny.
Teraz i Eric Hannity ruszył w jego stronę.
– Daj mu zjechać, jak chce. Nic nie tracisz. On pewnie tak, ale nie ty.
Terry zmagał się z Igiem jeszcze przez chwilę – nie słowami, ale spojrzeniem. Do odwrócenia wzroku skłonił go dźwięk, ciche, pogardliwe prychnięcie. Lee Tourneau szepnął coś do Glenny, osłaniając usta dłonią. Ale z jakiegoś powodu na zboczu zapadła niezwykła cisza i głos Lee usłyszeli wszyscy w promieniu trzech metrów:
– …żeby nas tu nie było, kiedy przyjedzie karetka, by zeskrobać tego gówniarza z ziemi…
Terry odwrócił się do niego z twarzą wykrzywioną wściekłością.
– Nigdzie nie pójdziesz. Stój tutaj z tą deską, na której boisz się zjechać, i patrz na przedstawienie. Przyda ci się zobaczyć, jak wyglądają prawdziwe jaja. Dobrze się przyjrzyj.