Выбрать главу

Chłopcy wybuchnęli śmiechem. Policzki Lee Tourneau zapłonęły, oblały się najciemniejszą czerwienią, jaką Ig kiedykolwiek widział na ludzkiej twarzy, kolorem skóry diabła z kreskówek Disneya. Glenna spojrzała na swojego chłopaka z bólem i odrobiną niesmaku, odsunęła się od niego o krok, jakby niefajność była zaraźliwa.

We wrzawie rozbawienia, która wybuchła potem, Ig uwolnił ramię z chwytu Terry'ego. Odwrócił wózek, wepchnął go na górę po chwastach, bo nie chciał, żeby chłopcy wspinający się za nim wiedzieli to, co widział, zobaczyli to, co zobaczył. Nie chciał dawać Ericowi powodu do rezygnacji. Widownia biegła za nim, popychając się i pokrzykując.

Niedługo potem kółka wózka zaplątały się w jakiś krzak i zaczęły gwałtownie skręcać. Usiłował je naprostować. Za jego plecami rozległ się kolejny wybuch wesołości. Terry szedł szybkim krokiem u boku Iga. Chwycił przód wózka i skierował go we właściwą stronę, kręcąc głową. „Jezu", szepnął cicho. Ig szedł dalej, pchając wózek.

Po paru krokach dotarł na szczyt wzgórza. Podjął decyzję, że to zrobi, więc nie było powodu wahać się czy wstydzić. Puścił wózek, chwycił gumkę szortów i zsunął je wraz z majtkami, pokazując chłopcom na dole chudy biały tyłek. Rozległy się krzyki oburzenia i przesadnego obrzydzenia. Ig wyprostował się z uśmiechem. Serce biło mu szybciej, ale tylko trochę, jak człowiekowi, który przeszedł z szybkiego marszu do lekkiego truchtu – żeby złapać taksówkę, zanim ktoś go ubiegnie. Zrzucił szorty, nie zdejmując trampek, zdarł koszulkę.

– No, nie wstydź się – odezwał się Eric Hannity.

Terry roześmiał się – trochę za ostro – i odwrócił wzrok. Ig stanął przed grupą dzieciaków – piętnastoletni i nagusieńki, z fiutem i jajami, z ramionami prażącymi się w słońcu. Dobiegł go powiew dymu z ognia w kuble, gdzie nadal stał Autostrada do Piekła ze swoim długowłosym kumplem.

Autostrada do Piekła uniósł rękę z wyprostowanym palcem małym i wskazującym w uniwersalnym symbolu diabelskich rogów i wrzasnął:

– Taaa jest, mała! Zatańcz na rurze!

Z jakiegoś powodu to poraziło chłopców bardziej niż cokolwiek dotąd. Kilku omal nie przewróciło się ze śmiechu, konwulsyjnie łapali powietrze, jakby w reakcji na niesiony wiatrem trujący gaz. Ig się dziwił, jak swobodnie się czuje, nie mając na sobie nic z wyjątkiem luźnych tenisówek. Nie obchodziło go, że stoi nagi przed innymi chłopcami i że dziewczyny na Coffin Rock dostrzegą go przelotnie, zanim rzuci się do rzeki – choć to go nie zmartwiło. Ta myśl obudziła w nim radosny dreszcz podniecenia, nisko w brzuchu. Oczywiście jedna dziewczyna już na niego patrzyła: Glenna. Stała na palcach, z otwartymi ustami, zaskoczona, rozbawiona. Lee nie było obok niej. Nie poszedł za nimi. Najwyraźniej nie chciał zobaczyć, jak wyglądają jaja.

Ig ustawił wózek w odpowiednim miejscu, wykorzystując moment chaosu, by przygotować się do zjazdu. Nikt nie zwrócił uwagi, jak uważnie ustawił wózek między wyłaniającymi się z ziemi rurami.

Zjeżdżając na krótkich dystansach u stóp zbocza, przekonał się, że te dwie stare, zardzewiałe rury znajdują się mniej więcej pół metra od siebie i małe tylne kółka wózka idealnie się między nie wpasowują. Po obu ich stronach zostało jakieś pół centymetra wolnego miejsca. Gdy jakieś kółko obracało się, grożąc ściągnięciem wózka z kursu, uderzało o rurę i wracało na miejsce. Całkiem możliwe, że na tym stromym szlaku wózek wjedzie na kamień i przewróci się, ale na pewno nie skręci z trasy. Nie mógł. Będzie jechał wewnątrz tych rur jak pociąg po szynach.

Ig nadal trzymał ubranie pod pachą. Odwrócił się i rzucił je Terry'emu.

– Nigdzie z tym nie idź, zaraz będzie po wszystkim.

– Sam to powiedziałeś – odezwał się na to Eric, budząc nową falę śmiechów, ale nie ryku wesołości, na który chyba zasługiwał.

Teraz, gdy nadeszła decydująca chwila i Ig chwycił rączkę wózka, przygotowując się do startu, paru chłopców zaczęło się niepokoić. Niektórzy starsi, bardziej rozsądni, uśmiechali się nieswojo, a w ich oczach malował się niepokój, pierwsze nerwowe zrozumienie, że może ktoś powinien to wszystko powstrzymać, zanim będzie za późno i ten dzieciak zrobi sobie poważną krzywdę. Ig uświadomił sobie, że jeśli nie wystartuje natychmiast, jakiś odpowiedzialny idiota zaraz zaprotestuje.

– To na razie – rzucił, zanim ktoś zdążył go powstrzymać, i pchnął wózek naprzód, lekko stając na nim z tyłu.

Wyglądało to jak ćwiczenie z perspektywy, dwie rury prowadzące w dół, zwężające się równomiernie aż do punktu zbiegu. Niemal od chwili, gdy wskoczył na wózek, poczuł, że zanurza się w euforyczną ciszę, mąconą tylko przez pisk kółek i klekot stalowej konstrukcji. Z dołu pędziła na niego rzeka o czarnej tafli usianej brylantami słonecznego blasku. Kółka skręcały w prawo, potem w lewo, uderzały o rury i wracały na kurs, tak jak przewidział.

Po chwili wózek pędził tak szybko, że Ig mógł się go tylko trzymać. Zatrzymanie się, zeskoczenie nie wchodziło w grę. Nie spodziewał się, że rozwinie taką prędkość. Wiatr smagał jego nagą skórę tak mocno, że go paliła. Palił się, spadając, Ikar w płomieniach. Wózek uderzył w coś, jakiś kanciasty kamień, i oderwał się lewymi kółkami od ziemi, no to po ptokach, musi się przewrócić przy tej wspaniałej, straceńczej prędkości, a jego nagie ciało wyleci w powietrze, ziemia zedrze z niego skórę jak papier ścierny, roztrzaska jego kości tak, jak roztrzaskały się kości indyka, w nagłym, głośnym jak eksplozja uderzeniu. Ale przednie lewe kółko zgrzytnęło o grzbiet rury i zjechało po nim na szlak. Dźwięk tych kółek, obracających się coraz szybciej, zmienił się w obłąkany, fałszywy gwizd, szalony pisk.

Kiedy Ig podniósł głowę, zobaczył koniec zbocza, rury zwężające się do punktu zbiegu tuż przed miejscem, w którym zjedzie z ziemnej rampy i skoczy w wodę. Dziewczyny stały na piasku obok kajaków. Jedna pokazywała go palcem. Wyobraził sobie, że przelatuje nad ich głowami, kotek wziął skrzypce, przygrywa rybce, Iggy przez księżyc robi skok.

Wózek wyprysnął z wizgiem spomiędzy rur i wystartował z rampy jak rakieta. Spadł na ubite zbocze, wyrzucając Iga w powietrze, w otwierające się przed nim niebo. Słoneczny dzień złapał go jak piłkę lądującą miękko w rękawicy, przez chwilę przytrzymał go w łagodnym uścisku – a potem wózek wzleciał w górę, stalowa krata uderzyła go w twarz, a niebo go puściło, rzuciło w czerń.

ROZDZIAŁ 13

Ig miał urywki wspomnień o chwilach pod wodą, ale później uznał je za złudzenie, bo jak mógł cokolwiek pamiętać, skoro stracił przytomność?

Pamiętał czerń, ryk i wirowanie. Został wciągnięty we wzburzony strumień dusz, wystrzelony z Ziemi i wszelkiego poczucia porządku w prastary chaos. Znalazł się w samym środku jego okropności, przerażony, że to właśnie może go czekać po śmierci. Czuł, że zostaje porwany nie tylko z życia, ale od Boga, idei Boga, nadziei, rozsądku, przekonania, że wszystko ma sens, że przyczyna łączy się ze skutkiem i że tak być nie powinno, że śmierć nie powinna być taka, nawet dla grzeszników.

Walczył z tym wściekłym prądem hałasu i nicości. Zdawało mu się, że czerń chwilami pęka i odpada, ukazując przebłyski zabłoconego nieba, ale potem znowu się nad nim zamykała. Wreszcie poczuł, że słabnie i tonie, odniósł wrażenie, że coś chwyta go z dołu i ciągnie. A potem nagle poczuł pod sobą coś twardego. W dotyku przypominało błoto. Po chwili dobiegł go daleki krzyk i coś uderzyło go w plecy.

Siła tego uderzenia wstrząsnęła nim, wybiła z niego mrok. Otworzył gwałtownie oczy i spojrzał w boleśnie rażący blask. Zwymiotował. Rzeka bluznęła mu z ust i nosa. Odwrócono go na bok, ucho miał przy ziemi, więc słyszał tupot nadbiegających stóp, a może łomot swojego serca. Leżał w pewnej odległości od trasy Evela Knievela, choć w tej pierwszej mglistej chwili świadomości nie potrafił ocenić, jak daleko. Tuż obok jego nosa prześlizgiwał się przegniły gumowy czarny przewód. Dopiero kiedy zniknął, Ig zrozumiał, że to wąż pełznący w błocie.