Potem w pole jego widzenia weszły liście, lekko trzepoczące na tle błękitnego nieba. Ktoś klęczał obok niego, trzymał rękę na jego ramieniu. W polu jego widzenia zaczęli pojawiać się chłopcy wypadający z krzaków, pędzący do niego.
Ig nie widział, kto przy nim klęczy, ale był pewien, że to Terry. To Terry wyciągnął go z wody i znowu zmusił go do oddychania. Przetoczył się na plecy, żeby spojrzeć w twarz brata. Chudy, wysoki chłopiec z czapeczką lodowato jasnych włosów patrzył na niego z twarzą bez wyrazu. Lee Tourneau z roztargnieniem wygładzał krawat. Szorty khaki miał przemoczone. Ig nie musiał pytać dlaczego. W tej chwili, patrząc w twarz Lee, postanowił, że sam także zacznie nosić krawaty.
Terry przedarł się przez krzaki, zobaczył Iggy'ego i wyhamował. Eric Hannity biegł tuż za nim i wpadł na niego tak gwałtownie, że prawie go przewrócił. Teraz wokół Iga stało już ze dwudziestu chłopców.
Ig usiadł, przyciągnął kolana do piersi. Znowu spojrzał na Lee i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale kiedy spróbował, poczuł ostry strzał bólu w nosie. Zgarbił się i wysmarkał na ziemię kleks krwi.
– Przepraszam za tę krew – powiedział.
– Myślałem, że nie żyjesz. Wyglądałeś trochę jak trup. Nie oddychałeś. – Lee dygotał.
– No, teraz oddycham. Dziękuję.
– Co ci zrobił? – spytał Terry.
– Wyciągnął mnie – oznajmił Ig, wskazując przemoczone szorty Lee. – Przywrócił mi oddech.
– Popłynąłeś po niego? – spytał Terry.
– Nie. – Lee zamrugał oczami, autentycznie bezradny, jakby Terry zadał mu o wiele trudniejsze pytanie: o stolicę Islandii czy kwiatowy symbol stanu. – Zobaczyłem go, kiedy już był na płyciźnie. Nie popłynąłem po niego ani… ani właściwie nic. On już…
– Wyciągnął mnie – zagłuszył go Ig, nie przyjmując do wiadomości skromnego mamrotania Lee. Doskonale pamiętał, że ktoś był z nim w wodzie, podpłynął do niego. – Nie oddychałem.
– Zrobiłeś mu sztuczne oddychanie? – spytał Eric Hannity z autentycznym niedowierzaniem.
Lee pokręcił głową, nadal zaskoczony.
– Nie, to nie tak. Ja go tylko uderzyłem w plecy, kiedy, no wiesz… kiedy… – zająknął się i nie wiedział, jak skończyć.
– Dlatego zacząłem kaszleć – podjął Ig. – Wypiłem pół rzeki. Miałem jej pełne płuca, a on ją ze mnie wydusił. – Mówił przez zaciśnięte zęby. Ból w nosie zmienił się w serię ostrych, przenikliwych impulsów jak wstrząsy elektryczne. Nawet miały kolor; kiedy zamykał oczy, widział neonowożółte błyski.
Chłopcy osłupieli ze zdumienia. To, co się właśnie wydarzyło, widywali tylko w marzeniach i telewizji. Ktoś omal nie umarł, a ktoś inny go uratował, teraz uratowany i ratownik zostali wyróżnieni jako gwiazdy ich własnego filmu, w którym oni stali się statystami albo, w najlepszym razie, aktorami drugoplanowymi. Uratowanie komuś życia oznaczało, że stało się kimś. Nie było się już Joe jakimś tam, było się Joe jakimś tam, co uratował z rzeki gołego Iga Perrisha, który prawie się utopił. Stawało się kimś na resztę życia.
Natomiast wpatrzony w twarz Lee Ig poczuł, że rozwija się w nim pierwszy pączek obsesji. Został uratowany. Miał umrzeć, a ten jasnowłosy chłopiec o pytających błękitnych oczach przywrócił mu życie. W ewangelicznym kościele idzie się do rzeki, zanurza w niej, a potem wynurza jako nowy człowiek i Ig czuł, że Lee uratował go właśnie w tym sensie. Ig chciał mu coś kupić, coś mu dać, dowiedzieć się, jaki jest jego ulubiony zespół rockowy, żeby też uznać go za swój ulubiony zespół. Chciał odrabiać prace domowe za Lee.
W krzakach rozległ się głośny trzask, jakby ktoś jechał ku nim elektrycznym wózkiem. Potem pojawiła się wśród nich ta dziewczyna, Glenna, zdyszana, z twarzą pokrytą plamami. Pochyliła się, oparła rękę na pękatym udzie i wysapała:
– Jezu, patrzcie na jego twarz. – Przeniosła spojrzenie na Lee i zmarszczyła brwi. – Lee? Coś ty zrobił?
– Wyciągnął Iga z wody – powiedział Terry.
– Odratował mnie – dodał Ig.
– Lee? – powtórzyła z miną pełną kompletnej niewiary.
– Nic nie zrobiłem – odparł Lee, kręcąc głową, a Ig musiał go za to pokochać.
Ból, który łomotał w grzbiecie jego nosa, rozkwitł, rozprzestrzenił się w czole, między oczami, zapuścił korzenie w mózgu. Ig zaczął widzieć te neonowożółte błyski nawet z otwartymi oczami. Terry przykląkł, położył mu rękę na ramieniu.
– Ubierz się, wracamy do domu – powiedział. Wydawał się skruszony, jakby to on, nie Ig, był winien tego wygłupu. – Chyba złamałeś nos. – Podniósł wzrok na Lee Tourneau i skinął mu głową. – No hej. Wygłupiłem się. Przepraszam za to, co powiedziałem parę minut temu. Dzięki, że pomogłeś mojemu bratu.
– Daj spokój – mruknął Lee. – Nie ma co robić wielkiego halo.
Ig niemal zadrżał od jego zimnego spokoju, niechęci do pławienia się w pochwałach.
– Pójdziesz z nami? – spytał, zaciskając zęby z bólu. Spojrzał na Glennę. – Pójdziecie? Chcę powiedzieć rodzicom, co zrobił Lee.
– Wiesz co, Ig – odezwał się Terry – może lepiej nie. Nie chcemy, żeby rodzice dowiedzieli się, co się stało. Spadłeś z drzewa, dobra? Gałąź była śliska, a ty wylądowałeś na twarzy. Tak będzie… łatwiej.
– Terry, musimy im powiedzieć. Utonąłbym, gdyby on mnie nie wyciągnął.
Brat Iga otworzył usta, ale Lee Tourneau go ubiegł.
– Nie – odezwał się, prawie ostro, i spojrzał na Glennę szeroko otwartymi oczami. Ona wpatrywała się w niego z takim samym wyrazem twarzy i dziwnym ruchem mięła czarną skórzaną kurtkę. Potem Lee wstał. – Nie powinienem tu przychodzić. Zresztą i tak nic nie zrobiłem. – Pobiegł przez polankę, chwycił Glennę za pulchną rękę i pociągnął ją ku drzewom. W drugiej ręce niósł nowiusieńką deskę.
– Czekaj! – zawołał Ig, wstając. Kiedy się wyprostował, neonowe błyski wybuchły mu w głowie i poczuł, jakby nos wypełniło mu tłuczone szkło.
– Muszę już iść. Musimy.
– Eee… wpadniesz kiedyś do nas?
– Kiedyś.
– Wiesz, gdzie mieszkamy? Przy szosie, tuż za…
– Wszyscy wiedzą – przerwał Lee i już go nie było, popędził w las, ciągnąc za sobą Glennę. Dziewczyna rzuciła chłopcom ostatnie, zdesperowane spojrzenie i pozwoliła się uprowadzić.
Ból nosa spotężniał i napływał miarowymi falami. Ig przyłożył na chwilę ręce do twarzy, a kiedy je cofnął, dłonie miał zbroczone szkarłatem.
– Chodź, Ig – powiedział Terry. – Musi cię obejrzeć lekarz.
– Mnie i ciebie.
Terry uśmiechnął się i wyplątał koszulkę Iga z kłębka ubrań, które trzymał pod pachą. Ig spojrzał na nie z zaskoczeniem, aż do tej pory nie pamiętał, że stoi nagi. Terry wciągnął mu koszulkę przez głowę, jakby Ig miał pięć lat, nie piętnaście.
– Może chirurg będzie musiał też wyciągnąć nogę mamy z mojego tyłka. Ona mnie zabije, jak tylko cię zobaczy – mówił zdenerwowany. Ig wyjrzał z otworu na głowę i spojrzał w oczy brata, pełne autentycznego niepokoju. – Nikomu nie powiesz, prawda? Serio, ona mnie zamorduje za to, że ci pozwoliłem zjechać w tym pieprzonym wózku. Czasami lepiej nic nie mówić.
– Rety, nie za dobrze kłamię. Mama zawsze poznaje. Ledwie otworzę usta.