– Jesteś jeszcze pijany? – spytała.
Kiedy nie odpowiedział, pokręciła głową i znowu spojrzała na telewizor.
No, wszystko jasne. Gdyby je zobaczyła, zerwałaby się z wrzaskiem. Nie zobaczyła ich, bo ich nie było. Istniały tylko w jego mózgu. Pewnie gdyby teraz spojrzał w lustro, też by ich nie dostrzegł. Ale potem zauważył swoje odbicie w oknie i rogi nadal były. Wyglądał jak szklista, przezroczysta postać, demoniczny duch.
– Chyba muszę iść do lekarza – powiedział.
– A wiesz, co ja muszę? – spytała.
– Co?
– Zjeść pączka – oznajmiła, pochylając się nad otwartym pudełkiem. – Myślisz, że nie zaszkodzi?
– Co cię powstrzymuje? – Prawie nie rozpoznał własnego suchego głosu.
– Już zjadłam jednego i nie jestem głodna, po prostu chcę. – Spojrzała na niego oczami, w których lśniły jednocześnie strach i prośba. – Chcę zjeść wszystkie.
– Wszystkie – powtórzył.
– Nawet nie rękami. Mam ochotę się pochylić i po prostu wyżerać z pudełka. Wiem, że to wstrętne. – Przesunęła palcem od pączka do pączka, licząc. – Sześć. Myślisz, że mogę zjeść jeszcze sześć pączków?
Trudno było mu myśleć, pokonać ten niepokój, uczucie rozpierania i ciężaru w skroniach. Jej słowa nie miały sensu, stanowiły kontynuację tego nienaturalnego poranka jak z koszmaru.
– Jeśli się ze mnie nabijasz, to przestań. Powiedziałem ci, że nie czuję się dobrze.
– Chcę jeszcze pączka.
– To jedz, co mnie to obchodzi.
– No tak. Dobrze. Skoro uważasz, że mogę… – Wzięła pączka, rozdarła go na trzy części i zaczęła je wkładać do ust, nie połykając.
Wkrótce miała wypchane policzki. Zakrztusiła się cicho, powoli odetchnęła przez nos i zaczęła żuć.
Iggy przyglądał się jej z odrazą. Nigdy nie widział, żeby się tak zachowywała, nie widział czegoś takiego od liceum, gdzie uczniowie wygłupiali się w stołówce. Kiedy skończyła, parę razy sapnęła ciężko, nierówno i obejrzała się przez ramię, mierząc go niespokojnym spojrzeniem.
– Nawet mi nie smakował. Żołądek mnie boli – powiedziała. – Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego?
– Po co, skoro boli cię żołądek?
– Bo chcę być bardzo gruba. Nie tak jak teraz. Tak gruba, żebyś nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. – Wysunęła język, dotknęła nim górnej wargi z rozwagą i namysłem. – Wczoraj zrobiłam coś obrzydliwego. Chcę ci o tym opowiedzieć.
Znowu przyszło mu do głowy, że to się nie dzieje naprawdę. Ale jeśli to jakaś gorączkowa halucynacja, była uporczywa, przekonująca w najdrobniejszych szczegółach. Po ekranie telewizora chodziła mucha. Na jezdni śmignął samochód. Chwile następowały po sobie naturalnie, jakby sumując się w rzeczywistości. Ig miał wrodzony talent do rachunków. W szkole najbardziej lubił matematykę – po etyce, której nie uważał za prawdziwy przedmiot.
– Chyba nie mam ochoty wiedzieć, co wczoraj robiłaś – rzekł.
– Dlatego chcę ci powiedzieć. Żebyś poczuł obrzydzenie. Żebyś miał powód mnie zostawić. Bardzo mi przykro ze względu na to, co cię spotkało i co ludzie mówią o tobie, ale nie dam rady dłużej budzić się obok ciebie. Chcę, żebyś odszedł, a jeśli ci opowiem o tym, co zrobiłam, o tej obrzydliwości, to odejdziesz, a ja znowu będę wolna.
– Co ludzie o mnie mówią? – zapytał. Głupio, bo już wiedział.
Wzruszyła ramionami.
– O tym, co zrobiłeś Merrin. Że jesteś chorym zboczeńcem i tak dalej.
Ig gapił się na nią jak zahipnotyzowany. Fascynowało go, że każde zdanie, które wypowiadała, było gorsze od poprzedniego i że ona mówi je tak swobodnie. Bez wstydu czy skrępowania.
– To co chcesz mi powiedzieć?
– Wczoraj, kiedy mnie zostawiłeś, spotkałam Lee Tourneau. Pamiętasz, że Lee i ja kręciliśmy ze sobą w liceum?
– Pamiętam. – Lee przyjaźnił się z Igiem – kiedyś, w innym życiu – ale to już minęło, umarło razem z Merrin. Trudno utrzymywać bliską przyjaźń, gdy jest się podejrzanym o morderstwo na tle seksualnym.
– Wczoraj w knajpie siedział w głębi sali, a kiedy znikłeś, postawił mi drinka. Nie rozmawiałam z nim od wieków. Zapomniałam, jak fajnie się z nim gada. Znasz Lee, nikogo nie traktuje z góry. Był dla mnie bardzo miły. Kiedy ciągle nie wracałeś, powiedział, że powinniśmy cię poszukać na parkingu, a jeśli odjechałeś, odwiezie mnie do domu. Ale na dworze zaczęliśmy się całować na całego, jak za dawnych czasów, jak wtedy, gdy byliśmy ze sobą… no i mnie poniosło, i mu obciągnęłam, na oczach paru facetów i w ogóle. Nie wygłupiłam się tak, odkąd miałam dziewiętnaście lat i jazdę po speedzie.
Ig potrzebował pomocy. Musiał się wydostać z tego mieszkania. Było za duszno, czuł ucisk w płucach.
Glenna znowu pochyliła się nad pudełkiem z pączkami, ze spokojną miną, jakby powiedziała mu coś mało ważnego – że skończyło się mleko albo znowu zużyła całą gorącą wodę.
– Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego? – spytała. – Żołądek już mnie nie boli.
– Rób, co chcesz.
– Spojrzała na niego oczami lśniącymi nienaturalnym podnieceniem.
– Naprawdę?
– Zwisa mi to. Żryj.
Uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w policzkach, a potem pochyliła się nad stołem, biorąc pudełko w rękę. Zaczęła z niego wyjadać. Jadła hałaśliwie, mlaskając i dziwnie dysząc. Znowu się zakrztusiła, ramiona jej drgnęły, ale jadła dalej, wolną ręką wtłaczając pączki do ust, choć policzki miała już wypchane. Wokół jej głowy krążyła rozdrażniona mucha.
Ig ominął kanapę, zmierzając do drzwi. Glenna podniosła głowę, łapiąc powietrze. Miała przerażone oczy, a policzki i wilgotne wargi oblepione kryształkami cukru.
– Mmm – jęknęła. – Mmmmm.
Nie wiedział, czy to odgłos rozkoszy, czy rozpaczy.
Mucha wylądowała jej w kąciku ust. Ig widział ją przez chwilę, a potem Glenna wysunęła język i jednocześnie przykryła muchę dłonią. Gdy opuściła rękę, muchy nie było. Glenna żuła pracowicie, rozdrabniając na packę wszystko, co miała w ustach.
Ig otworzył drzwi i wymknął się na zewnątrz. Gdy je zamykał, Glenna znowu pochylała się nad pudełkiem… nurek, który napełnił płuca powietrzem i ponownie zanurza się w głębinę.
ROZDZIAŁ 3
Pojechał do Modern Medical Practice Clinic na izbę przyjęć. Ciasna poczekalnia była niemal pełna i przegrzana. Krzyczało w niej jakieś dziecko. Mała dziewczynka leżała na plecach na środku podłogi, wyjąc przeraźliwie. Jej matka siedziała na krześle pod ścianą i pochylała się, szepcząc z furią, gorączkowo, nieprzerwany potok gróźb, przekleństw i perswazji. Raz spróbowała chwycić córkę za kostkę, a wtedy dziewczynka kopnęła ją stopą w czarnym buciku ze sprzączką.
Pozostali ludzie w poczekalni z determinacją ignorowali tę scenę, gapiąc się tępo w gazety albo w stojący w kącie telewizor z przyciszonym dźwiękiem. Tu też leciał program „Mój najlepszy przyjaciel jest socjopatą!". Kilka osób zerknęło na wchodzącego Iga, parę jakby z nadzieją, może sądząc, że to ojciec dziewczynki, który wyprowadzi ją stąd i spuści solidne manto. Ale ledwie go zobaczyli, odwrócili wzrok, bo na pierwszy rzut oka było widać, że nie przyszedł tu nieść pomocy.
Ig żałował, że nie włożył kapelusza. Przyłożył rękę do czoła, jakby osłaniając oczy przed światłem, by ukryć rogi. Chyba nikt ich nie zauważył.
W ścianie w głębi pomieszczenia znajdowało się okienko, a za nim – kobieta za komputerem. Recepcjonistka gapiła się na matkę płaczącego dziecka. Kiedy Ig przed nią stanął, podniosła wzrok. Jej wargi drgnęły w uśmiechu.