Выбрать главу

Terence wyraźnie odetchnął.

– A kto ci każe otwierać usta? Cierpisz. Stój i rycz. Ja będę ściemniać. W tym jestem dobry.

ROZDZIAŁ 14

Przy następnym spotkaniu dwa dni później Lee Tourneau znowu dygotał i ociekał wodą. Miał ten sam krawat, te same szorty, deskę pod pachą. Całkiem jakby do tej pory się nie wysuszył, jakby dopiero co wyszedł z rzeki.

Zaczęło padać i Lee przemókł. Niemal białe włosy przylgnęły mu do głowy, pociągał nosem. Na ramieniu niósł mokrą płócienną torbę; nadawała mu wygląd gazeciarza ze starego komiksu z Dickiem Tracym.

Ig był w domu sam, co zdarzało się rzadko. Rodzice pojechali do Bostonu na przyjęcie w domu Johna Williamsa. Ostatni rok Williamsa jako dyrygenta Boston Pops dobiegał końca i Derrick Perrish występował z orkiestrą na koncercie pożegnalnym. Terry miał się opiekować bratem. Prawie całe rano przesiedział w piżamie, oglądając MTV i gadając przez telefon z kolejnymi, równie znudzonymi przyjaciółmi. Początkowo mówił wesołym, leniwym tonem, potem czujnie i z zaciekawieniem, w końcu sucho i zwięźle, tym bezdźwięcznym głosem, którym wyrażał najwyższy stopień pogardy. Przechodząc koło salonu, Ig zobaczył brata krążącego po pokoju – nieomylna oznaka przejęcia. W końcu Terry łupnął słuchawką o widełki i pognał po schodach. Zbiegł na dół ubrany, podrzucając w dłoni kluczyki do jaguara ojca. Powiedział, że jedzie do Erica. Mówił to, unosząc górną wargę, z miną człowieka, którego czeka brudna robota, bo gdy wrócił do domu, ujrzał przewrócone kubły i śmieci rozwleczone po całym podwórku.

– Nie przydałby ci się ktoś z prawkiem? – spytał Ig. Terry miał tymczasowe prawo jazdy.

– Tylko jeśli mnie zatrzymają gliny.

Terry wyszedł; Ig zamknął za nim drzwi. Pięć minut później znowu je otworzył, bo ktoś się do nich dobijał. Ig sądził, że to Terry, który czegoś zapomniał, ale zamiast niego zobaczył Lee Tourneau.

– Jak twój nos? – spytał Lee.

Ig dotknął plastra biegnącego przez grzbiet nosa i opuścił rękę.

– Nie było za dobrze. Wejdziesz?

Lee przekroczył próg i stanął; wokół jego stóp zaczęła się tworzyć kałuża.

– Wyglądasz, jakbyś to ty utonął – powiedział Ig.

Lee się nie uśmiechnął. Jakby nie wiedział, jak to się robi. Jakby tego ranka włożył twarz po raz pierwszy i jeszcze nie opanował jej używania.

– Ładny krawat – zauważył.

Ig spojrzał na siebie. Zapomniał, że go włożył. Rano we wtorek, gdy zszedł na dół w niebieskim krawacie, Terry przewrócił oczami.

– Co to? – spytał pogardliwie.

Ojciec akurat snuł się po kuchni. Spojrzał na Iga, po czym oznajmił:

– Klasa. Też powinieneś spróbować, Terry.

Od tej pory Ig codziennie nosił krawat i więcej o tym nie dyskutowano.

– Co sprzedajesz? – spytał Ig, patrząc na płócienną torbę.

– Za sześć dolców – powiedział Lee. Podniósł klapę torby i wyjął trzy pisma. – Wybieraj.

Pierwsze było zatytułowane po prostu „Prawda!". Na okładce widniała młoda para klęcząca przed ołtarzem w wielkim kościele. Ręce mieli złożone do modlitwy, twarze uniesione ku promieniom słońca prześwietlającym witraże. Wyraz ich twarzy wskazywał, że nałykali się gazu rozweselającego. Oboje mieli identyczne wariacko radosne miny. Za ich plecami stał kosmita o szarej skórze, wysoki i nagi. Położył im na głowach dłonie o trzech palcach – wyglądało to tak, jakby zamierzał zderzyć ich głowami i je rozbić – ku ich wielkiej radości. Nagłówek głosił: „Zaślubieni przez Obcych!". Pozostałe pisma miały tytuły „Reforma podatkowa" i „Współczesna amerykańska milicja".

– Trzy za piętnaście – oznajmił Lee. – To na Bank Żywności Chrześcijańskich Patriotów. Ta „Prawda!" jest bardzo dobra. Science fiction o celebrytach. Jest artykuł o Stevenie Spielbergu, który wybrał się do prawdziwej Strefy 51. I jeszcze taki o chłopakach z Kiss, jak lecieli samolotem, w który trafiła błyskawica i silniki mu zgasły. Wszyscy modlili się do Chrystusa, żeby ich ocalił, a potem Paul Stanley zobaczył na skrzydle Jezusa i po chwili silniki znowu ruszyły, a pilot odzyskał panowanie nad samolotem.

– Ci z Kissa to Żydzi – zauważył Ig.

Lee wcale się nie przejął.

– No. Moim zdaniem większość ich tekstów to ścierna. Ale historia jest fajna.

Ig uznał, że to wyjątkowo wyrafinowane spostrzeżenie.

– Powiedziałeś: piętnaście za trzy?

Lee skinął głową.

– Jeśli sprzedam wystarczająco dużo, dostaję nagrodę. Stąd ta deska, co się na niej bałem zjechać.

– No co ty! – zaprotestował Ig, zaskoczony spokojnym tonem, jakim Lee przyznał się do tchórzostwa. Usłyszenie tego było gorsze niż słuchanie Terry'ego na wzgórzu.

– Tak było – powiedział Lee niewzruszony. – Twój brat się na mnie poznał. Myślałem, że tą deską zrobię wrażenie na Glennie i jej kumplach, ale kiedy stanąłem na trasie, nie mogłem się zmusić. Mam nadzieję, że jeśli znowu spotkam twojego brata, nie będzie mi tego wypominać.

Ig poczuł krótkie, lecz dojmujące mgnienie nienawiści do starszego brata.

– Jakby miał prawo. Omal się nie posikał ze strachu, że pójdę do domu i powiem mamie, co mi się stało. Z moim bratem jedno jest pewne: w każdej sytuacji zawsze, na sto procent, najpierw będzie ratować własną dupę, a potem martwić się o innych. Chodź. Pieniądze mam na górze.

– Chcesz któreś kupić?

– Chcę kupić wszystkie. Lee zmrużył oczy.

– Rozumiem, że kupisz „Współczesną amerykańską milicję", bo to o broni i o odróżnianiu satelity szpiegowskiego od normalnego. Ale „Reformę podatkową"?

– A czemu nie? Kiedyś będę musiał płacić podatki.

– Ludzie, którzy to czytają, na ogół starają się nie płacić.

Lee poszedł za Igiem do jego pokoju, lecz zatrzymał się na korytarzu, zaglądając ostrożnie do środka. Ig nigdy nie uważał swojego pokoju za specjalnie efektowny – był najmniejszy na piętrze – ale nie wiedział, jak lokum bogatego gnojka wygląda w oczach Lee i czy to przemawia na jego niekorzyść. Sam też się rozejrzał, usiłując zobaczyć wszystko oczami Lee. W pierwszej chwili rzucił mu się w oczy basen za oknem, deszcz kropkujący jaskrawoniebieską powierzchnię wody. Nad łóżkiem wisiał plakat Marka Knopflera z jego autografem. Ojciec Iga grał na ostatnim albumie Dire Straits.

Trąbka leżała na łóżku, w otwartym futerale. Znajdowała się w nim także cała kolekcja innych skarbów: zwitek pieniędzy, bilety na występ George'a Harrisona, zdjęcia matki na Capri i krzyżyk z zerwanym łańcuszkiem, wisiorek tej rudej. Ig usiłował naprawić go scyzorykiem, osiągnął zerowy skutek, w końcu dał za wygraną. Zajął się innym, choć pokrewnym zadaniem. Pożyczył od Terry'ego tom Encyclopaedia Britannica z literą M i znalazł alfabet Morse'a. Nadal dokładnie pamiętał sekwencję krótkich i długich błysków, którą odpaliła w jego stronę ruda dziewczyna, ale kiedy je przetłumaczył, w pierwszej chwili uznał, że musiał się pomylić. Wiadomość była prosta, pojedyncze krótkie słowo, ale tak szokujące, że poczuł chłodny, zmysłowy dreszcz pełznący mu po plecach i głowie. Spróbował napisać stosowną odpowiedź, lekko kreśląc kropki i kreski na wyklejce okładki Biblii Neila Diamonda, wypróbowując różne wersje. Bo oczywiście sama rozmowa nie mogła wystarczyć. Dziewczyna przemówiła do niego błyskami słonecznego światła i czuł się zobowiązany do podobnej odpowiedzi.

Lee obejrzał wszystko, omiatając pokój szybkim spojrzeniem, które zatrzymał na czterech chromowanych półkach pełnych CD.

– Sporo muzyki.

– Wchodź.

Lee wszedł ciężko, uginając się pod brzemieniem ociekającej wodą płóciennej torby.