Выбрать главу

– Wszystko w porządku?

– Teraz już tak. – Terry znieruchomiał z ręką na słupku balustrady. – Nie chciał płacić, bo miałeś tenisówki.

– No, to słabe. W życiu nie słyszałem takiej słabizny – powiedział Ig lekceważąco. Terry milczał. Pocierał ręką słupek balustrady. – No, ale… Pożarliście się? To tylko petarda.

– Nieprawda. Widziałeś, co się stało z indykiem?

Te słowa rozbawiły Iga. Terry rzucił mu uśmiech winowajcy.

– Nie wiesz, co chciał z nią zrobić. W szkole jest taki chłopak, którego Eric nie lubi. Znam go z zespołu. Jest w porządku. Ben Townsend. Ale, widzisz, matka Bena pracuje w ubezpieczeniach. Odbiera telefony czy coś tam. Dlatego Eric go nienawidzi.

– Tylko dlatego, że jego mama pracuje w ubezpieczeniach?

– Wiesz, że ojcu Erica nie powodzi się dobrze, nie? Nie może dźwigać, pracować i ma problemy… ze zrobieniem kupy. Autentycznie smutne. Mieli dostać ubezpieczenie, ale ciągle się odwleka. Pewnie nigdy nie dostaną. Eric chce komuś wymierzyć sprawiedliwość i uwziął się na Bena.

– Tylko dlatego, że jego matka pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym, które oszukało tatę Erica?

– Nie! – zawołał Terry. – To jest najbardziej porąbane. Ona pracuje w zupełnie innym towarzystwie!

– To bez sensu.

– No. I nie myśl o tym za długo, bo nic nie wymyślisz. Eric chciał tym wysadzić coś, co należało do Bena Townsenda, i zadzwonił do mnie, czy mam ochotę na to popatrzeć.

– Co chciał wysadzić?

– Jego kota.

Ig miał wrażenie, że w nim coś wybuchło, jakaś zgroza granicząca z zaciekawieniem.

– Nie. Może tak powiedział, ale jaja sobie robił. Daj spokój, kot?

– Zaczął udawać, że to jaja, kiedy zobaczył, jaki jestem wściekły. Dał mi tę petardę, bo zagroziłem, że nakabluję jego ojcu. Wtedy rzucił nią w moją głowę i kazał mi spieprzać. Wiem, że ojciec dopuścił się parę razy aktów policyjnej brutalności na tyłku Erica.

– Choć nie potrafi się wysrać?

– Wysrać się nie potrafi, ale pasem machać może nadal. Mam nadzieję, że Eric nigdy nie zostanie policjantem. Strasznie jest podobny do ojca. Masz prawo zachować milczenie, kiedy przydeptuje ci gardło.

– Naprawdę powiedziałbyś jego tacie o…?

– Nie. Nigdy. Jak miałbym na niego nakablować, skoro sam w tym brałem udział? To pierwsza reguła szantażu. – Terry milczał przez chwilę. – Wydaje ci się, że kogoś znasz, ale na ogół wiesz tylko tyle, ile chcesz wiedzieć. – Spojrzał przejrzystymi oczami na Iga. – Eric to bandzior. I ja też czuję się jak bandzior, kiedy z nim jestem. Nie grasz w orkiestrze, więc nie wiesz. Trudno budzić pożądanie w kobietach i strach w mężczyznach, kiedy twoją główną życiową umiejętnością jest granie na trąbce wojskowych melodii. Podobało mi się, jak ludzie na nas patrzyli. To z tego miałem. Nie wiem, co miał on. Oprócz tego, że płaciłem za różne rzeczy i że znamy sławnych ludzi.

Ig przetaczał w dłoni petardę. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie wiedział co. To, co wreszcie przyszło mu do głowy, zabrzmiało beznadziejnie niestosownie.

– Jak myślisz, co powinienem tym wysadzić?

– Nie wiem. Ale nie rób tego beze mnie, dobra? Poczekaj parę tygodni. Aż dostanę prawo jazdy. Pojedziemy z chłopakami na Cape Cod. Rozpalimy na plaży ognisko i coś tam znajdziemy.

– Ostatni wielki wybuch tego lata.

– No. Idealne byłoby zostawienie zniszczeń widzialnych z kosmosu. A jak nie, to przynajmniej zniszczmy coś cennego, pięknego i niezastąpionego.

ROZDZIAŁ 15

Przez całą drogę do kościoła Ig miał spocone dłonie. Czuł się dziwnie, lepko. Żołądek też mu dokuczał. Wiedział dlaczego. To było idiotyczne – nawet nie znał jej imienia i nigdy się do niej nie odezwał.

Ale ona dawała mu sygnały. W kościele pełnym ludzi, w tym wielu jej rówieśników, spojrzała prosto na niego i wysłała mu wiadomość krzyżykiem z rozjarzonego złota. Nawet teraz nie wiedział, dlaczego z niej zrezygnował, czemu ją oddał jak kartę baseballową albo płytę. Powiedział sobie, że Lee to samotnik z mieszkalnej przyczepy, który potrzebuje mieć kogoś, że wszystko samo ułoży się tak, jak powinno. Usiłował cieszyć się z tego, co zrobił – tymczasem rosła w nim czarna ściana zgrozy. Nie wyobrażał sobie, co go podkusiło, że pozwolił Lee zabrać krzyżyk. Lee przyniesie go dzisiaj. Odda go dziewczynie, ona podziękuje i porozmawiają ze sobą po mszy. Oczami wyobraźni widział ich, odchodzących razem. Ruda zerknie na niego, ale obojętnie – a naprawiony krzyżyk będzie migotał w zagłębieniu u podstawy jej szyi.

Lee siedział w tej samej ławce i miał na szyi krzyżyk dziewczyny. Ig zauważył to od razu, a jego reakcja była prosta i fizyczna. Jakby jednym haustem wypił kubek boleśnie gorącej kawy. Żołądek skręcił mu się i rozbolał, krew popłynęła z wściekłą prędkością, jak nabuzowana kofeiną.

Ławka przed nim pozostawała pusta aż do ostatniej chwili. Potem na miejscu, w którym tydzień temu siedziała dziewczyna, zasiadły trzy tęgie starsze panie. Lee i Ig przez pierwsze dwadzieścia minut wyciągali szyje, rozglądając się za rudą, ale nie przyszła. Nie sposób byłoby nie zauważyć jej włosów, splecionego snopa miedzianych drucików. W końcu Lee spojrzał na Iga i komicznie wzruszył ramionami, a Ig odpowiedział takim samym gestem, jakby był współspiskowcem w próbie poznania Lee z dziewczyną od alfabetu Morse'a.

A przecież nie był. Pochylił głowę, gdy nadeszła pora modlitwy, ale nie wypowiadał standardowych słów. Chciał odzyskać krzyżyk. Nie musiało być sprawiedliwie. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż oddechu, gdy zaginął w tym śmiertelnym chaosie czarnej wody i ryczących dusz. Nie znał jej imienia, ale wiedział, że dobrze im wychodzi wspólna zabawa, bycie ze sobą; nigdy w życiu nie przeżył w kościele lepszych dziesięciu minut niż te, kiedy błyskała mu światłem w oczy. Niektórych rzeczy się nie oddaje, bez względu na to, jakie się ma długi.

*

Po mszy stał z ręką ojca na ramieniu, patrząc na mijających ich ludzi. Jego rodzina zawsze znajdowała się wśród ostatnich opuszczających zatłoczone miejsca: kościół, kino, stadion baseballowy. Lee Tourneau przeszedł obok, kiwając głową w kpiący sposób, który zdawał się oznaczać: raz się wygrywa, raz przegrywa.

Gdy rząd między ławkami opustoszał, Ig podszedł do miejsca, w którym tydzień temu siedziała dziewczyna, przyklęknął na jedno kolano i zaczął zawiązywać but. Ojciec obejrzał się na niego, ale Ig dał mu znak, że ich dogoni. Dopiero kiedy wyszli, dał sobie spokój z butem.

Trzy zażywne staruszki, które zajęły miejsce dziewczyny od alfabetu Morse'a, jeszcze go nie opuściły. Zbierały torebki, drapowały letnie szale na ramionach. Dopiero teraz Ig zrozumiał, że już je widział. Tydzień temu wyszły z matką dziewczyny – rozgadana, ścisła grupka – aż zaczął się zastanawiać, czy to nie jej ciotki. Czy jedna z nich po mszy siedziała w samochodzie z dziewczyną? Ig nie był pewien. Chciał tak sądzić, ale podejrzewał, że pozwala sobie na pobożne życzenia.

– Przepraszam… – zaczął.

– Tak? – spytała najbliższa pani, tęga kobieta o włosach ufarbowanych na metaliczny odcień brązu.

Ig wskazał palcem ławkę i pokręcił głową.

– Tu siedziała taka dziewczyna. Tydzień temu. Zostawiła coś przypadkiem i chciałem jej to oddać. Rudowłosa.

Kobieta nie odpowiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca, choć przejście między ławkami opustoszało na tyle, że mogła wyjść. W końcu Ig uświadomił sobie, że kobieta czeka, aż popatrzy jej w oczy. Zrobił to i ujrzał jej chytre spojrzenie.

– Merrin Williams – powiedziała. – Jej rodzice przyjechali do miasta w zeszły weekend, żeby przejąć nowy dom. Wiem to, bo im go sprzedałam i przy okazji pokazałam kościół. Teraz są na Rhode Island, pakują się. Przyjadą tu w przyszłą niedzielę. Na pewno wkrótce znowu się z nimi spotkam. Jeśli chcesz, przekażę to, co Merrin tu zostawiła.