– On nie ma żadnych.
– Bo nie chce. Gdyby chciał, toby je sobie kupił.
– No nie wiem. Płyty są dość drogie, a…
– I co z tego? Nie jest biedny. Mieszka w Harmon Gates. Mój tata zajmuje się ich trawnikiem, stąd go znam. Raz tata posłał mnie do nich, żebym posadziła piwonie. Rodzice Lee mają mnóstwo pieniędzy. Powiedział ci, że nie stać go na płyty?
Wiadomość, że Lee mieszka w Harmon Gates, ma ogrodnika, matkę – zwłaszcza matkę! – oszołomiła Iga.
– Jego rodzice mieszkają razem?
– Czasami mi na to nie wygląda, bo jego matka pracuje w szpitalu Exeter, daleko dojeżdża i często nie ma jej w domu. Pewnie tak jest lepiej. Lee się z nią nie dogaduje.
Ig pokręcił głową. Wydawało się, że Glenna mówi o kimś zupełnie innym, kimś mu nieznanym. Stworzył sobie bardzo klarowny obraz życia Lee Tourneau – przyczepa, w której Lee mieszkał ze swoim ojcem, kierowcą ciężarówki, matka, która porzuciła go w dzieciństwie, żeby grzać koks i sprzedawać się na ulicy w Bostonie… Lee nigdy nie powiedział wprost, że mieszka w przyczepie ani że jego matka jest uzależnioną prostytutką, ale Ig uważał, że to wynika z jego widzenia świata, z unikania pewnych tematów.
– Powiedział ci, że nie ma pieniędzy? – spytała znowu Glenna.
Ig pokręcił głową.
– Tak myślałam. – Przez chwilę trącała stopą kamyk na ziemi. Potem podniosła głowę. – Jest ładniejsza ode mnie?
– Kto?
– Dziewczyna z kościoła. Ta, co nosiła krzyżyk.
Ig usiłował znaleźć właściwe słowa, miotał się w poszukiwaniu jakiegoś taktownego i miłosiernego kłamstwa – ale kłamstwa nigdy mu nie wychodziły, a jego milczenie też stanowiło jakąś odpowiedź.
– No tak – powiedziała Glenna uśmiechnięta smutno. – Tak myślałam.
Odwrócił wzrok, zbyt speszony tym nieszczęśliwym uśmiechem, żeby móc jej spojrzeć w oczy. Glenna była chyba w porządku, bezpośrednia i szczera.
Autostrada do Piekła i długowłosy rechotali nad kubłem na śmieci – brzmiało to jak przeraźliwe wrzaski wron. Ig nie miał pojęcia, z czego się śmieją.
– Znasz samochód, który można by podpalić tak, żeby nikt się nie czepiał? Nie czyjś, jakiś wrak?
– Bo co?
– Lee chce podpalić samochód.
Zmarszczyła brwi, usiłując zrozumieć, dlaczego Ig zmienił temat na akurat taki. Potem spojrzała na Autostradę do Piekła.
– Ojciec Gary'ego, mój wujek, ma parę gruchotów w lesie za domem w Derry. Prowadzi warsztat z częściami zamiennymi. A przynajmniej tak twierdzi. Nie wiem, czy odwiedził go jakiś klient.
– Powinnaś o nich wspomnieć Lee.
W szybę za jego plecami zabębniła pięść; oboje odwrócili się i ujrzeli matkę Iga. Lydia uśmiechnęła się do Glenny i uniosła rękę w sztywnym pozdrowieniu, po czym przeniosła spojrzenie na Iga i otworzyła szeroko oczy w grymasie zniecierpliwienia. Skinął głową, ale kiedy matka się odwróciła, nie ruszył od razu do salonu. Glenna przechyliła głowę pytająco.
– Czyli… jeśli będzie się szykować jakieś podpalenie, chcesz się załapać?
– Nie bardzo. Bawcie się, dzieci. – Dzieci – powtórzyła i uśmiechnęła się szerzej. – Jak się obetniesz?
– Nie wiem. Pewnie jak zawsze.
– Powinieneś się ogolić. Na łysą pałę. Wyglądałbyś super.
– Co? Nie. No wiesz, mama.
– To przynajmniej powinieneś się obciąć na krótko i je postawić. Utlenić końce albo co. Twoje włosy to ty. Nie chcesz być kimś interesującym? – Zmierzwiła mu włosy. – Mógłbyś, bez większego wysiłku.
– Chyba nie mam prawa głosu. Mama chce, żebym miał coś praktycznego.
– A to szkoda. Lubię wariackie włosy.
– Tak? – odezwał się Gary vel Autostrada do Piekła. – To mój zad by ci się spodobał.
Oboje spojrzeli na niego i długowłosego. Wyjęli ze śmieci ścinki włosów i przykleili je do twarzy Gary'ego, tworząc kudłatą, rudawobrązową brodę, z jaką van Gogh przedstawiał się na autoportretach. Nie pasowała do błękitnawego cienia na ogolonej głowie Gary'ego.
Glenna skrzywiła się boleśnie.
– Boże. Nikt się na to nie nabierze, debilu.
– Daj mi kurtkę – zażądał Gary. – Włożę i na pewno będę wyglądał na co najmniej dwadzieścia lat.
– Będziesz wyglądał jak debil. I nie pozwolę, żeby cię w niej aresztowali.
– Świetny ciuch – zauważył Ig.
Glenna rzuciła mu zagadkowo żałosne spojrzenie.
– Dostałam od Lee. Bardzo jest hojny.
ROZDZIAŁ 18
Lee otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale rozmyślił się i je zamknął.
– Co? – spytał Ig.
Lee znowu otworzył usta, zamknął je, otworzył i powiedział:
– Podoba mi się to tra-ta-ta-ta w piosence Glenna Millera. Do tej melodii i trup by zatańczył.
Ig skinął głową bez słowa.
Siedzieli w basenie, bo sierpień powrócił. Skończyły się deszcze i te absurdalne chłody. Zrobiło się prawie czterdzieści stopni, na niebie nie było ani jednej chmurki. Lee naniósł na nos smużkę białego balsamu do opalania, żeby go sobie nie spiec. Ig miał nadmuchiwane kółko, a Lee opierał się na materacu i obaj unosili się w ciepłej wodzie, tak zachlorowanej, że opary piekły ich w oczy. Było za gorąco, żeby się wygłupiać.
Krzyżyk nadal wisiał na szyi Lee. Spoczywał na materacu, jakby wyciągał się w stronę Iga, przyciągany jego spojrzeniem. Migotał w słońcu złotem, emitując miarowy sygnał staccato. Ig nie musiał znać alfabetu Morse'a, żeby wiedzieć, co oznacza. Sobota, jutro Merrin Williams zjawi się w kościele. Ostatnia szansa, sygnalizował krzyżyk, ostatnia szansa, ostatnia szansa.
Lee lekko rozchylił wargi. Wydawało się, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale nie wie, jak zacząć. W końcu oznajmił:
– Kuzyn Glenny, Gary, organizuje za parę tygodni ognisko. U siebie. Takie pożegnanie lata. Ma parę domowych petard. Powiedział, że może też skołuje piwo. Chciałbyś przyjść?
– Kiedy?
– W ostatnią sobotę tego miesiąca.
– Nie mogę. Tata gra z Johnem Williamsem i Boston Pops. To premiera. Zawsze chodzimy na jego premiery.
– Aha, rozumiem.
Lee włożył krzyżyk do ust i zaczął go ssać w zamyśleniu. W końcu wypluł go i spytał:
– Zechcesz ją sprzedać?
– Co?
– Wiśnię Ewy. Petardę. Gary ma takiego gruchota. Mówi, że nikogo nie obejdzie, jeśli go zniszczymy. Moglibyśmy go oblać benzyną i wysadzić. – Zorientował się, że powiedział za dużo, i dodał: – Nie dlatego cię zaprosiłem. Z tobą będzie fajniej.
– Wiem. Ale głupio by mi było ci ją sprzedać.
– No wiesz, nie możesz mi ciągle wszystkiego dawać. Jeśli miałbyś ją sprzedać, ile byś chciał? Odłożyłem trochę pieniędzy z napiwków za gazety.
Albo mógłbyś pożyczyć dwudziestkę od mamci, rozległ się w głowie Iga podstępny, jedwabisty głos.
– Nie chcę od ciebie pieniędzy. Ale mogę się zamienić.
– Na co?
– Na to – oznajmił, wskazując krzyżyk.
No i się stało. Powiedział. Następny oddech zatrzymał w płucach, haust rozprażonego, cuchnącego chlorem tlenu, chemicznego i dziwnego. Lee uratował mu życie, wyciągnął nieprzytomnego z rzeki, wtłoczył w niego powietrze i Ig był gotów się odwdzięczyć, czuł, że powinien oddać Lee wszystko – z wyjątkiem tego. Dziewczyna dawała sygnały jemu, nie Lee. Ig rozumiał, że nie ma prawa targować się z Lee, nic go nie usprawiedliwiało, nie miał prawa wmawiać sobie, że zachowuje się jak przyzwoity człowiek. Ledwie zażądał zwrotu krzyżyka, poczuł, że coś w nim obumiera. Zawsze uważał się za dobrego człowieka, niezłomnego bohatera. Ale dobry człowiek by tego nie zrobił. Zatem może istnieją większe priorytety od bycia dobrym człowiekiem.