Żołądek mu się skręcił, co wziął za objaw rozpaczy, dopóki nie usłyszał burczenia. Musiał przyznać, że jest głodny. Zastanowił się, gdzie może coś zjeść przy minimalnym kontakcie z ludźmi, i w tej samej chwili ujrzał po lewej stronie knajpę The Pit.
Tu zjedli ostatnią kolację, tu spędził ostatni wieczór z Merrin. Od tej pory nie był tutaj. Wątpił, żeby go mile powitano. Sama ta myśl stanowiła wystarczające zaproszenie. Skręcił na parking.
Było wczesne popołudnie, ten ospały czas między obiadem a drinkiem po pracy. Na parkingu stało tylko kilka samochodów, należących pewnie, jak domyślał się Ig, do najbardziej niepoprawnych alkoholików. Na szyldzie przed drzwiami widniał napis:
SKRZYDEŁKA 10 CENTÓW
BUDWEISER 2 DOLARY
WOLNE WEJŚCIE DLA PAŃ W CZWARTKI PRZYJDŹ ZOBACZYĆ DZIEWCZYNY
NAPRZÓD. CHŁOPAKI!
Wysiadł z samochodu, słońce świeciło mu w plecy, jego cień rozciągał się na trzy metry – czarna rogata chuda postać, kościane szpice na głowie wskazywały ku czerwonym drzwiom The Pit.
Kiedy przekroczył próg, Merrin już czekała. Choć meczowi przyglądał się tłum studentów, natychmiast ją zobaczył. Siedziała przy ulubionym stoliku, zwrócona twarzą do wejścia. Jej widok – jak zawsze, zwłaszcza gdy na jakiś czas się rozstawali – w przedziwny sposób przypominał mu o własnym ciele, o nagiej skórze pod ubraniem. Nie widzieli się od trzech tygodni, a po tym wieczorze znowu stracą się z oczu do Bożego Narodzenia, ale na razie czeka ich koktajl krewetkowy, piwo i figle w chłodnej, świeżo wypranej pościeli w łóżku Merrin. Rodzice Merrin byli na letnisku nad Winnipesaukee, a oni mieli cały dom dla siebie. Ig czuł suchość w ustach na myśl o tym, co go czeka po kolacji, i trochę żałował, że w ogóle zawracają sobie głowę drinkami i jedzeniem. Ale czuł też, że to ważne, by się nie spieszyć, by powoli smakować ten wieczór.
Nie chodziło o to, że nie mieli o czym rozmawiać. Merrin się martwiła i nie trzeba było geniusza, żeby zgadnąć powód. Ig wyjeżdżał jutro za piętnaście dwunasta liniami British Airways, żeby pracować dla Amnesty International. Miał pozostać za oceanem przez pół roku. Jeszcze nigdy nie rozstali się na tak długo.
Zawsze potrafił poznać, kiedy Merrin się czymś martwi, znał wszystkie symptomy. Zamyślała się. Wygładzała wszystko – serwetki, spódnicę, jego krawaty – jakby rozprostowując te drobiazgi, mogła wydeptać prostą ścieżkę do jakiejś czekającej ich bezpiecznej przystani. Zapominała się śmiać, stawała się niemal komicznie poważna i dojrzała. Zawsze go wtedy bawiła; przywodziła mu na myśl małą dziewczynkę strojącą się w ubrania mamy. Nie mógł brać poważnie jej powagi.
Jej troska była nielogiczna, choć Ig wiedział, że troska i logika rzadko chodzą w parze. Ale litości! Nie przyjąłby tej pracy w Londynie, gdyby go do tego nie namówiła, nie zmusiła. Merrin nie pozwoliła mu zrezygnować, niemiłosierną argumentacją pozbawiła go wszystkich wątpliwości. Powiedziała, że dzięki półrocznemu okresowi próbnemu niczego nie ryzykuje. Jeśli mu się nie spodoba, może wrócić. Ale spodoba mu się. To dokładnie taka praca, jakiej pragnął, praca marzeń, i oboje o tym wiedzieli. A jeśli będzie zadowolony – na pewno będzie – i postanowi zostać w Anglii, ona do niego przyjedzie. Harvard miał program współpracy z londyńskim Imperial College, a jej opiekun w Harvardzie, Shelby Clarke, wybierał kandydatów, więc dostałaby się bez żadnej wątpliwości. Mogliby wynająć w Londynie mieszkanko. Ona podawałaby mu herbatę z crumpetami na five o'clock, ubrana tylko w figi, a potem będą się bzykali. Ig był bezbronny. Zawsze uważał, że słowo „figi" jest tysiąc razy seksowniejsze niż „majtki". Dlatego przyjął pracę i został wysłany do Nowego Jorku na trzytygodniowe letnie szkolenie oraz sesję orientacyjną. Teraz wrócił, a Merrin zaczęła wszystko wygładzać, co go wcale nie zdziwiło.
Ruszył do niej, przeciskając się w tłoku. Pochylił się nad stolikiem, by ją pocałować, po czym usiadł naprzeciwko. Nie odwróciła do niego twarzy, musiał się zadowolić cmoknięciem w skroń.
Przed nią stał pusty kieliszek po martini, a kiedy zjawiła się kelnerka, Merrin zamówiła następne i piwo dla Iga. Rozkoszował się gładką linią jej szyi, ciemnym lśnieniem włosów w przyćmionym świetle i początkowo słuchał jednym uchem, pomrukując we właściwych miejscach. Ocknął się dopiero wtedy, gdy powiedziała mu, że pobyt w Londynie powinien traktować jako wakacje od ich związku, a nawet wtedy sądził, że chciała zażartować. Nie rozumiał, że to nie żart, dopóki nie zaczęła tłumaczyć, że według niej oboje powinni się spotykać z innymi.
– Bez ubrania – dodał Ig.
– Nie zawadzi – oznajmiła i chlapnęła sobie tak z pół kieliszka.
Nie jej słowa, lecz sposób, w jaki piła, przyprawiły go o zimny wstrząs lęku. Piła dla kurażu i już miała za sobą jeden, może dwa drinki.
– Myślisz, że nie mogę zaczekać parę miesięcy? – spytał. Chciał dodać żart o masturbacji, ale zanim dotarł do puenty, wydarzyło się coś dziwnego. Oddech utknął mu w gardle i słowa nie chciały paść.
– Nie chcę się martwić o to, co wydarzy się za parę miesięcy. Nie wiemy, co będziesz czuć za parę miesięcy. Albo co ja będę czuć. Nie chcę, byś myślał, że musisz wrócić do domu ze względu na mnie. Ani żebyś zakładał, że do ciebie przyjadę. Myślmy tylko o tym, co dzieje się teraz. Spójrz na to w ten sposób: z iloma dziewczynami byłeś? Tak w ogóle?
Patrzył na nią w osłupieniu. Widział już wiele razy tę ładną skupioną minę, ale jeszcze nigdy go tak nie przeraziła.
– Znasz odpowiedź.
– Tylko ze mną. Nikt tak nie robi. Nikt nie przeżywa całego życia z pierwszą osobą, z którą się przespał. Nie te czasy. Na tej planecie nie ma ani jednego takiego człowieka. Trzeba mieć inne romanse. Co najmniej dwa albo trzy.
– Tak to nazywasz? Romanse? Jak wytwornie.
– Proszę bardzo. Musisz zerżnąć jeszcze parę innych osób.
Tłum ryknął radośnie. Ktoś zaliczył home run.
Ig chciał coś powiedzieć, ale w ustach mu zaschło i musiał pociągnąć łyk piwa. W szklance została tylko resztka. Nie pamiętał, kiedy piwo się tu znalazło i kiedy je wypił. Było ciepławe i lekko słone, jak morska woda. Merrin wyczekała, aż do jego zamorskiej podróży zostanie dwanaście godzin, by mu to powiedzieć, by powiedzieć mu, że…
– Zrywasz ze mną? Chcesz ze mną skończyć? I zaczekałaś aż do dziś?
Kelnerka stała przy ich stoliku z koszykiem chipsów i sztucznym uśmiechem.
– Zamawiają państwo coś do picia? – spytała.
– Jeszcze raz martini i piwo – odezwała się Merrin.
– Nie chcę piwa – powiedział Ig i nie poznał własnego ochrypłego, naburmuszonego, niemal dziecinnego głosu.
– W takim razie dwa martini – zamówiła Merrin.
Kelnerka odeszła.
– Co to ma znaczyć, do cholery? Mam bilet na samolot, wynajęte mieszkanie. Spodziewają się, że od poniedziałku zacznę pracę, a ty mi tu wyskakujesz z czymś takim. Czego oczekujesz? Chcesz, żebym do nich jutro zadzwonił i powiedział: „Dziękuję, że daliście mi pracę, o którą ubiegało się siedmiuset innych kandydatów, ale muszę zrezygnować"? Czy to test sprawdzający, co cenię sobie bardziej, ciebie czy pracę? Bo jeśli tak, to wiedz, że jest szczeniacki i obraźliwy.
– Nie, Ig. Chcę, żebyś pojechał i…
– Zerżnął kogoś innego.
Ramiona jej drgnęły. Sam się trochę zdziwił, nie spodziewał się, że jego głos może zabrzmieć tak brzydko. Skinęła głową.
– Zrobisz to teraz albo później, ale w końcu zrobisz.
Nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy zdanie wypowiedziane przez brata: „Krótko mówiąc, jest tak: możesz przeżyć resztę swoich dni jako kaleka albo cienias". Ig nie wiedział, czy Terry naprawdę powiedział coś takiego, możliwe, że te słowa były wytworem jego wyobraźni, a jednak usłyszał je wyraźnie jak ulubioną piosenkę.