Kelnerka ostrożnie postawiła martini przed Igiem, a on przechylił je do ust, przełknął od razu jedną trzecią. Jeszcze nigdy nie pił tego drinka i słodki, palący smak go zaskoczył. Powoli wsączył mu się w gardło i rozprzestrzenił na płuca. Ig poczuł w piersi rozpalony piec, twarz go zaszczypała od potu. Uniósł rękę do gardła, szarpnął węzeł krawata, rozluźnił. Dlaczego włożył koszulę? Smażył się w niej. Znalazł się w piekle.
– Zawsze będzie cię to dręczyć – powiedziała Merrin. – Pytanie, co cię ominęło. Tacy są mężczyźni. Myślę praktycznie. Nie czekam, aż się pobierzemy i będziemy się kłócić z powodu twojego romansu z opiekunką do dziecka. Nie zamierzam być powodem twoich żalów.
Starał się zachować cierpliwość, spokojny głos, dobry humor. Spokój zdołał osiągnąć. Dobry humor nie wchodził w grę.
– Nie mów mi, jak myślą inni mężczyźni. Wiem, czego chcę. Chcę życia, o którym marzyliśmy. Ile razy rozmawialiśmy, jakie imiona damy dzieciom? To wszystko było tylko takie gadanie?
– W tym część problemu. Zachowujesz się, jakbyśmy już mieli dzieci, jakbyśmy byli małżeństwem. Nie jesteśmy! Dla ciebie te dzieci już istnieją, bo żyjesz marzeniami, nie naprawdę. A ja nie wiem, czy w ogóle chcę mieć dzieci.
Ig zerwał krawat, rzucił go na stół. W tej chwili nie mógł znieść dotyku czegokolwiek na szyi.
– Dobrze udawałaś. A myślałem, że byłaś za przez wszystkie osiem tysięcy naszych rozmów.
– Nie wiem, za czym jestem. Nie miałam szansy oderwać się od ciebie i zastanowić się nad swoim życiem, odkąd się poznaliśmy. Nie miałam jednego dnia…
– Więc dusisz się przy mnie? To mi mówisz? Bzdura!
Odwróciła twarz, spojrzała niewidzącym wzrokiem w głąb pomieszczenia, czekając, aż minie mu gniew. Ig odetchnął przeciągle, ze świstem, zapowiedział sobie, że nie wolno mu krzyczeć, i spróbował jeszcze raz.
– Pamiętasz ten dzień w domku na drzewie? – spytał. – W tym, którego nie mogliśmy więcej znaleźć, tym z białymi zasłonami? Powiedziałaś, że zwykłym parom się to nie zdarza. Powiedziałaś, że jesteśmy inni. Powiedziałaś, że nasza miłość jest wyjątkowa, że jesteśmy jedyną parą z miliona, której dano to, co mamy. Powiedziałaś, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Powiedziałaś, że nie można zamykać oczu na znaki.
– To nie był znak. To tylko popołudniowy seks w czyimś domku na drzewie.
Ig wolno pokręcił głową. Rozmowa z nią była jak opędzanie się rękami przed chmarą szerszeni. Na nic się to nie przydaje, boli, a jednak nie można się powstrzymać.
– Nie pamiętasz, że go szukaliśmy? Szukaliśmy przez całe lato i nie zdołaliśmy go znaleźć. A ty powiedziałaś, że to był zmyślony domek.
– Powiedziałam tak, żebyśmy mogli przestać go szukać. Dokładnie o to mi chodzi. Ty i twoje magiczne myślenie. Seks nie może być tylko seksem, musi być doświadczeniem transcendentnym, przełomowym. To przygnębiające i dziwne, i mam dość udawania, że to normalne. Czy ty siebie nie słyszysz? Dlaczego w ogóle mówimy o tym pieprzonym domku na drzewie?
– Mam dość tych świństw.
– Nie podoba ci się? Nie lubisz, jak mówię o seksie? Dlaczego? Czy to ci burzy wyobrażenie o mnie? Ty nie chcesz prawdziwej kobiety. Chcesz świętą wizję, do której możesz się brandzlować.
– Widzę, że jeszcze się państwo nie zdecydowali. – Kelnerka znowu stała przy nich.
– Dwa razy to samo – rzucił Ig i odeszła.
Wpatrywali się w siebie. Ig zaciskał palce na blacie, niebezpiecznie bliski przewrócenia stolika.
– Poznaliśmy się jako dzieci – powiedziała Merrin. – Pozwoliliśmy, żeby ta znajomość stała się o wiele poważniejsza niż inne licealne znajomości. Jeśli będziemy częściej spotykać się z innymi, zyskamy porównanie. Może do siebie wrócimy i wtedy się okaże, że potrafimy się kochać jako dorośli tak, jak się kochaliśmy w dzieciństwie. Nie wiem. Po pewnym czasie może zobaczymy wyraźniej, co mamy sobie do zaoferowania.
– A co mamy sobie do zaoferowania? Mówisz jak urzędniczka z banku.
Merrin pocierała dłonią szyję, jej oczy miały żałosny wyraz i wtedy właśnie Ig zauważył, że zdjęła krzyżyk. Zastanowił się, czy to symboliczny gest. Ten krzyżyk był jak pierścionek zaręczynowy długo wcześniej, nim któreś z nich wspomniało o zostaniu razem przez całe życie. Z całą pewnością nie pamiętał, żeby widział ją bez tego krzyżyka – po tej myśli jego pierś wypełniło mdlące, wietrzne uczucie.
– Upatrzyłaś już sobie kogoś? – spytał. – Kogoś, kogo przelecisz w celu zyskania porównania?
– Nie myślę o tym w ten sposób. Tylko…
– Owszem, myślisz. O to tu chodzi, sama to powiedziałaś. Musimy się rżnąć z innymi.
Otworzyła usta, zamknęła je, znowu otworzyła.
– Tak, chyba tak. Chyba chodzi też o to. Muszę sypiać z innymi. W przeciwnym razie wyjechałbyś i żyłbyś tam jak mnich. Będzie ci łatwiej, jeśli będziesz wiedział, że to robię.
– Czyli masz kogoś.
– Mam kogoś, z kim… poszłam na randkę. Raz czy dwa razy.
– Kiedy byłem w Nowym Jorku. – Nie spytał. Stwierdził. – Kogo?
– Nie znasz. To nieważne. – Ale chcę wiedzieć.
– To nieważne. Ja nie będę pytać, jak żyjesz w Londynie.
– Z kim żyję.
– Właśnie. Wszystko jedno. Nie chcę wiedzieć.
– Ale ja chcę. Kiedy to się stało?
– Kiedy co się stało?
– Kiedy zaczęłaś się z nim spotykać? Tydzień temu? Co mu powiedziałaś? Że musicie poczekać, dopóki nie wyjadę do Londynu? Poczekaliście w ogóle?
Lekko rozchyliła usta, żeby odpowiedzieć, a on dostrzegł coś w jej oczach, coś małego i trwożliwego, i z falą piekącego żaru napłynęła do niego świadomość czegoś, o czym nie chciał wiedzieć. Zrozumiał, że Merrin dążyła do tej chwili przez całe lato, już wtedy, kiedy zaczęła naciskać, by przyjął tę pracę.
– Jak daleko to zaszło? Rżnęłaś się z nim?
Pokręciła głową, ale nie wiedział, czy zaprzecza, czy też odmawia odpowiedzi. Walczyła ze łzami. Z zaskoczeniem poczuł, że nie ma ochoty jej pocieszać. Znalazł się w chwycie czegoś niezrozumiałego, perwersyjnej mieszanki wściekłości i podniecenia. Odkrył ze zdziwieniem, że dobrze jest być źle potraktowanym, że to mu daje prawo ją skrzywdzić. Sprawdzić, jak wielką karę może wymierzyć. Chciał ją smagać pytaniami. A jednocześnie przed oczami zaczęły mu się wyświetlać wizje: Merrin na kolanach, w splątanej pościeli, pasma przesiewającego się przez żaluzje słońca na jej skórze, ktoś sięgający do jej nagich bioder. Ta myśl w równej mierze podnieciła go i przeraziła.
– Ig – odezwała się cicho. – Proszę.
– Daj sobie spokój z tym swoim „proszę". O pewnych sprawach mi nie mówisz. O sprawach, o których muszę wiedzieć. Muszę wiedzieć, czy już się z nim rżnęłaś. Powiedz, czy się już rżnęłaś.
– Nie.
– Dobrze. Był w twoim mieszkaniu, kiedy dzwoniłem z Nowego Jorku? Trzymał ci łapę pod spódnicą?
– Nie. Byliśmy razem na obiedzie. To wszystko. Czasem rozmawiamy. Głównie o szkole.
– Myślałaś o nim, kiedy cię rżnąłem?
– O Jezu, nie. Dlaczego o to spytałeś?
– Bo chcę wiedzieć wszystko. Chcę znać każdy gówniany szczegół, którego mi nie mówisz, każdy śmierdzący sekret.
– Dlaczego?
– Bo wtedy łatwiej będzie mi cię znienawidzić.
Kelnerka stała sztywno przy ich stoliku, skamieniała w trakcie stawiania przed nimi drinków.