– Co się pani gapi? – rzucił Ig, a ona cofnęła się chwiejnie o krok.
Nie tylko ona się gapiła. Głowy przy wszystkich stolikach wokół odwróciły się w ich stronę. Parę osób patrzyło na nich z powagą, inni, głównie młode pary, z rozweseleniem, walcząc ze śmiechem. Nie ma nic zabawniejszego od hałaśliwego publicznego zerwania.
Gdy znowu spojrzał na Merrin, stała za krzesłem. Trzymała jego krawat. Wzięła go, gdy go rzucił, i od tej pory nieustannie ten krawat wygładzała.
– A ty dokąd? – Chwycił ją za ramię, gdy usiłowała umknąć. Wpadła na stół. Była pijana. On też.
– Ig – odezwała się. – Boli…
Dopiero wtedy zauważył, jak mocno ściska jej ramię, aż czuł pod palcami kość. Rozwarcie ich wymagało świadomego wysiłku.
– Nie uciekam – powiedziała. – Muszę mieć chwilę, żeby się ogarnąć. – Wskazała twarz.
– Nie skończyliśmy. Wiele mi nie mówisz.
– Jeśli coś przemilczam, to nie ze złośliwości. Nie chcę widzieć twojego bólu.
– Za późno.
– Bo cię kocham.
– Nie wierzę.
Powiedział to, żeby ją zranić – tak naprawdę nie wiedział, czy jej wierzy – i poczuł dzikie podniecenie, widząc, że mu się udało. Jej oczy wypełniły się lśniącymi Izami, zachwiała się, dla równowagi oparła dłoń na stole.
– Jeśli coś przemilczam, to po to, żeby cię chronić. Wiem, jaki jesteś dobry. Zasługujesz na coś lepszego niż to, co dostajesz za wszystko, co we mnie zainwestowałeś.
– Wreszcie coś, z czym się zgodzę. Zasługuję na coś lepszego.
Zaczekała, aż powie coś jeszcze, ale nie mógł, znowu zabrakło mu tchu. Odwróciła się i ruszyła przez tłum w stronę łazienki. Dopił martini, patrząc za nią. Wyglądała ładnie w białej bluzce i perłowoszarej spódnicy. Zauważył, że dwóch studentów ogląda się za nią. Jeden coś powiedział, drugi się roześmiał.
Ig miał wrażenie, że krew mu zgęstniała, zamula żyły. Czuł jej łomotanie w skroniach. Nie spostrzegł, że obok jego stolika stanął jakiś mężczyzna, nie usłyszał jego „proszę pana", nie widział go, dopóki ten człowiek nie pochylił się i nie spojrzał mu w twarz. Miał sylwetkę kulturysty, koszulka polo napinała się na jego ramionach. Małe niebieskie oczka błyskały pod kościstym nawisem czoła.
– Proszę pana – powtórzył znowu. – Muszę prosić, żeby opuścił pan z żoną lokal. Nie pozwalam obrażać personelu.
– To nie moja żona. Ja ją tylko rżnąłem.
Wielki facet – barman? ochroniarz? – oznajmił:
– Nie toleruję takiego języka. Proszę iść gdzie indziej.
Ig wstał, znalazł portfel i położył na stole dwie dwudziestki, po czym ruszył do drzwi. Idąc, czuł, jak zakorzenia się w nim uczucie, że postępuje dobrze. Zostaw ją, myślał. Siedząc z nią przy stoliku, chciał z niej wydrzeć wszystkie tajemnice, przy okazji sprawiając jej jak najwięcej przykrości. Ale teraz, gdy znikła mu z oczu i odzyskał oddech, czuł, że nie powinien dawać jej okazji do dalszego usprawiedliwiania tego, co postanowiła mu zrobić. Nie chciał czekać, aż rozcieńczy jego nienawiść łzami, niech się już dłużej nie rozwodzi nad tym, jak bardzo go kocha. Nie chciał rozumieć i nie chciał współczuć.
Merrin wróci i zobaczy pusty stolik. Jego nieobecność powie jej więcej niż on sam, gdyby został. Nieważne, że miał ją odwieźć. Była dorosła, mogła zawołać taksówkę. Nie o to jej chodziło z tym rżnięciem się z kimś pod jego nieobecność? Żeby ustalić swój status osoby dorosłej?
Nigdy w życiu nie był tak pewny, że postępuje właściwie, a kiedy podszedł do drzwi, usłyszał zbliżający się do niego odgłos podobny do braw, klaskanie w dłonie i cichy tupot nóg. Otworzył drzwi i spojrzał na ulewne strugi deszczu.
Do samochodu wsiadł przemoczony do suchej nitki. Cofnął go, nie zapalając świateł. Włączył wycieraczki na pełną moc; zgarniały deszcz, ale woda i tak lała się strumieniami po szybie, zniekształcając mu widok. Usłyszał trzask – najechał na słup telefoniczny.
Nie miał zamiaru wysiadać i oglądać szkód. Nawet mu to nie przyszło na myśl. Ale przed wjazdem na szosę wyjrzał przez okno i za kroplami na szybie dostrzegł Merrin stojącą jakieś trzy metry od niego, skuloną na deszczu, z włosami zwisającymi jak mokre sznurki. Patrzyła na niego żałośnie, ale nie poprosiła gestem, żeby się zatrzymał, zaczekał, wrócił. No to przydepnął pedał gazu i odjechał.
Świat za szybą rozpływał się w impresjonistyczne zielono-szare zacieki. Późnym popołudniem temperatura osiągnęła niemal trzydzieści sześć stopni, do czterdziestu brakowało niewiele. Klimatyzacja działała pełną mocą przez cały dzień. Ig siedział w jej lodowatych podmuchach, niemal nie zauważając, że dygocze w przemoczonym ubraniu.
Uczucia napływały do niego falami. Robiąc wdech, czuł nienawiść do Merrin i chciał jej to powiedzieć, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy. Robiąc wydech, czuł mdlący ból na myśl, że odjechał, zostawił ją w deszczu, pragnął wrócić i powiedzieć jej cicho, żeby wsiadła. Wydawało mu się, że ona nadal stoi w tym deszczu, czekając na niego. Zerknął w lusterko wsteczne, jakby mógł ją zobaczyć, ale przecież oddalił się od knajpy o kilometr. Natomiast ujrzał siedzący mu na ogonie policyjny radiowóz, czarny krążownik z szeregiem świateł na dachu.
Popatrzył na szybkościomierz i przekonał się, że jechał prawie setką. Jego uda dygotały, pełne niemal bolesnej mocy. Zwolnił z łomoczącym tętnem, a kiedy po prawej stronie zauważył zamknięty i zabity deskami budynek Dunkin' Donuts, zjechał na bok.
Nadal jechał za szybko, spod opon pryskały kamyki i ziemia. W bocznym lusterku zobaczył mijający go radiowóz. Tyle że to nie był radiowóz, lecz czarny pontiac GTO ze światełkami na bagażniku dachowym.
Ig siedział za kierownicą, dygocząc, i czekał, aż jego galopujące serce trochę zwolni. Po chwili uznał, że dalsza jazda przy tej pogodzie byłaby błędem, zwłaszcza że tak się upił. Postanowił zaczekać, aż przestanie padać; ulewa już traciła rozpęd. Następnie pomyślał, że Merrin może do niego zadzwonić do domu, upewniając się, czy bezpiecznie dojechał. Jego matka pewnie odpowie: „Nie, Merrin, nie ma go jeszcze, czy wszystko w porządku?" – a to sprawiło mu satysfakcję.
Potem przypomniał sobie o komórce. Merrin pewnie najpierw zadzwoni na nią. Wyjął telefon z kieszeni, wyłączył i rzucił na podłogę. Nie wątpił, że Merrin będzie dzwonić, i przypuszczenie, że teraz zacznie sobie wyobrażać, iż spotkało go coś złego – że miał wypadek albo z rozpaczy umyślnie wjechał w drzewo – było przyjemne.
Teraz musiał przestać się trząść. Odchylił oparcie fotela i wyłączył silnik gremlina, wziął z tylnego siedzenia kurtkę, którą przykrył sobie nogi. Słuchał deszczu bębniącego coraz wolniej w dach. Burza już niemal zupełnie straciła rozpęd. Zamknął oczy, rozkoszując się głębokim, dźwięcznym bębnieniem deszczu. Otworzył je dopiero o siódmej rano, gdy przez drzewa przesiewały się promienie porannego słońca.
Wrócił do domu pospiesznie, wskoczył pod prysznic, ubrał się, zabrał bagaż. Nie tak zamierzał opuścić miasto. Rodzice i Vera jedli śniadanie w kuchni. Rodzice przyglądali mu się z rozbawieniem, kiedy miotał się po domu z rozwianym włosem, zdezorganizowany. Nie pytali, gdzie był przez całą noc. Wydawało im się, że wiedzą. Ig nie miał serca ani czasu, żeby wyjaśniać im, co się stało. Matka uśmiechała się lekko i chytrze, a on wolał zostawić ją z uśmiechem niż w smutku.
Terry był w domu – „Hothouse" miał letnią przerwę – i obiecał, że odwiezie Iga na lotnisko, ale jeszcze spał. Vera powiedziała, że przez całą noc balował, wrócił do domu dopiero po wschodzie słońca. Usłyszała podjeżdżający samochód i wyjrzała akurat wtedy, gdy Terry zwymiotował na podwórku.