A historia była piekielnie dobra. Szczególnie podobała się dziewczynom. Podobało im się i to, że był zły, i to, że się nawrócił. Podobało im się, że mówi o swojej duszy i że dzieci go kochają. W tym jego spokojnym przyznaniu się, co zrobił, bez skrępowania czy wstydu, było coś szlachetnego nie do wytrzymania. Dziewczynom, z którymi się umawiał, podobało się, że są jego jedyną słabością.
Lee studiował teologię w Bangor w stanie Maine, ale zrezygnował, gdy jego matka zachorowała. Wrócił do domu, żeby się nią zająć. Jego rodzice już się rozwiedli, ojciec wyjechał z drugą żoną do Karoliny Północnej. Lee przynosił matce lekarstwa, prał jej pościel, zmieniał pieluchy i oglądał z nią telewizję. Kiedy nie czuwał przy matce, siedział na uniwersytecie, gdzie robił dyplom z medioznawstwa. W soboty jeździł do Portsmouth, żeby pracować w biurze nowego kongresmena New Hampshire.
Zaczął jako wolontariusz, ale gdy jego matka umarła, był już pełnoetatowym pracownikiem, dyrektorem programu współpracy z organizacjami religijnymi. Wiele osób uważało, że głównie dzięki niemu kongresmen został wybrany po raz drugi. Jego przeciwnik, były sędzia, podpisał dokument przyznający ciężarnej więźniarce prawo do aborcji w pierwszym trymestrze. Lee nazwał to karą śmierci wykonaną na nienarodzonym dziecku. Wygłaszał o tym przemówienia w połowie kościołów w stanie. Dobrze wyglądał na ambonie, w krawacie i wykrochmalonej białej koszuli, i nigdy nie zaniedbał okazji, by nazwać się grzesznikiem, a ludzie to uwielbiali.
Podczas tej kampanii Lee pokłócił się po raz pierwszy i jedyny z Merrin, choć Ig nie wiedział, czy można to nazwać kłótnią, skoro jedna strona w ogóle się nie broniła. Merrin zrobiła mu dziką awanturę w sprawie tej aborcji, ale Lee wysłuchał tego spokojnie i powiedział:
– Jeśli chcesz, żebym zrezygnował, jutro rano wręczę im wypowiedzenie. Nawet nie muszę się zastanawiać. Ale jeśli pozostanę w pracy, wykonam to, do czego mnie zaangażowano, i zrobię to dobrze.
Merrin oznajmiła, że Lee nie zna wstydu. Odpowiedział, że czasami nie wie, czy zna jakiekolwiek uczucie, na co rzuciła:
– O Chryste, tylko mi się nie zwierzaj. Ale potem dała mu spokój.
Lee lubił na nią patrzeć. Nic dziwnego. Ig przyłapywał go czasem na przyglądaniu się Merrin, kiedy wstawała od stołu, a spódniczka muskała jej nogi. Zawsze lubił na nią patrzeć. Ig nie miał nic przeciwko temu. Merrin należała do niego. A po tym, co zrobił z okiem Lee – z czasem zaczął się uważać za osobiście winnego częściowej ślepoty przyjaciela – nie mógł mu odmawiać zerknięcia na piękną kobietę. Lee często mówił, że mógł stracić wzrok w obu oczach i że stara się cieszyć wszystkimi pięknymi widokami jak ostatnią odrobinką lodów. Miał talent do takich stwierdzeń, do przyznawania się z prostotą do przyjemności i błędów, bez lęku przed wyśmianiem. Zresztą nikt się z niego nie wyśmiewał. Przeciwnie, wszyscy za nim szaleli. Jego duchowa przemiana była kurewsko inspirująca. Może pewnego dnia postanowi sam zająć się polityką. Już zaczęto mu to sugerować, choć zbywał wszelkie aluzje śmiechem i tym powiedzonkiem Groucho Marksa o tym, że nie chciałby należeć do klubu, który by go przyjął.
Ig przypominał sobie, że Cezar także trzykrotnie odmawiał zajęcia tronu. Czuł w skroniach jakieś łomotanie. Miarowy, dźwięczny hałas, jakby młot uderzał w rozżarzony metal. Zjechał z międzystanowej autostrady pod budynek z wielkim szklanym trójkątnym atrium na froncie, sterczącym niczym dziób jakiegoś gigantycznego szklanego tankowca. Tam właśnie kongresmen urządził sobie biuro. Ig zatrzymał samochód przed tylnym wejściem.
Asfaltowy parking za budynkiem był w dwóch trzecich pusty. Prażył się w popołudniowym żarze. Ig zaparkował, wziął niebieską nylonową wiatrówkę z tylnego siedzenia i wysiadł. Było za gorąco na kurtkę, ale ją włożył. Ciepło słońca na twarzy i głowie, powietrze drżące nad asfaltem sprawiły mu przyjemność. Wręcz się tym upajał.
Otworzył bagażnik i uniósł klapę schowka w podłodze. Łyżka do opon była przytwierdzona śrubami do wewnętrznej strony metalowej płyty, ale śruby zardzewiały i ręce rozbolały go od odkręcania. Dał sobie spokój i zajrzał do zestawu narzędzi. Znajdowała się w nim flara, tuba w czerwonym papierze, błyszczącym i gładkim. Uśmiechnął się. Flara jest dziesięć razy lepsza od łyżki do opon. Może wypalić Lee tę jego ładną buźkę. Może nawet go zupełnie oślepi – to równie dobre jak odebranie życia. Poza tym flara bardziej mu pasowała niż łyżka do opon. Zgodnie z tradycją ogień jest jedynym przyjacielem diabła.
Ig przeszedł przez parking w drżącym z żaru powietrzu. Tego lata pojawiły się siedemnastoletnie cykady i drzewa za parkingiem trzęsły się od ich koncertu, basowego, rezonującego chrzęstu, jak pomruk wielkiego żelaznego płuca. Ich pieśń wypełniła Igowi głowę, stała się odgłosem jego migreny, szaleństwa, krystalizującej się wściekłości. Przypomniał mu się urywek Apokalipsy świętego Jana: „A z dymu wyszła szarańcza na ziemię". Szarańcza pojawiała się co siedemnaście lat, żeby się gzić i umierać. Lee Tourneau też był robakiem, tyle że dużo gorszym. Już się nagził, ten etap miał za sobą, teraz mógł umrzeć. Ig mu w tym pomoże. Idąc przez parking, wcisnął flarę w rękaw kurtki i przytrzymał ją prawą dłonią.
Zbliżył się do podwójnych drzwi z pleksiglasu, opatrzonych nazwiskiem szacownego kongresmena New Hampshire. Miały lustrzaną powierzchnię, w której zobaczył samego siebie: chudego, spoconego mężczyznę w kurtce zapiętej pod szyję, wypisz wymaluj psychola, który przyszedł popełnić zbrodnię. W dodatku rogatego. Czubki rogów przebiły się przez skórę skroni, różowe od krwi. Ale gorszy od rogów był jego uśmiech. Gdyby Ig stał po drugiej stronie tych drzwi i zobaczył samego siebie, przekręciłby klucz i zadzwonił na policję.
Wszedł w ciszę klimatyzowanego wnętrza. Za biurkiem siedział ostrzyżony na jeża grubas, gadający wesoło do mikrofonu z zestawu słuchawkowego. Po prawej stronie znajdowała się bramka z wykrywaczem metalu. Za ekranem siedział żujący gumę pięćdziesięcioparoletni policjant. Rozsuwana pleksiglasowa szyba za biurkiem recepcjonisty ukazywała pusty pokoik z mapą New Hampshire na ścianie i monitorem telewizji przemysłowej. Siedział w nim drugi policjant – ogromny, barczysty facet pochylony nad dokumentami. Ig nie widział jego twarzy, tylko masywny kark i wielką białą łysinę, nie wiadomo dlaczego trochę nieprzyzwoitą.
Zdenerwowali go ci policjanci i wykrywacz metalu. Przypomniał sobie lotnisko Logan i oblał się potem. Nie odwiedzał tu Lee od ponad roku i nie pamiętał, żeby przedtem widział tu ochronę.
Recepcjonista rzucił do mikrofonu „To pa, kochanie", wcisnął guzik na biurku i spojrzał na Iga. Miał dużą, okrągłą jak księżyc twarz i pewnie nazywał się Chet albo Chip. Jego oczy za kwadratowymi okularami lśniły przerażeniem lub zdumieniem.
– Pomóc? – spytał.
– Tak. Czy mógłby pan…
Uwagę Iga przykuło coś innego: ekran w pokoju za pleksiglasowym oknem. Ukazywał widziany przez szerokokątny obiektyw widok recepcji – rośliny doniczkowe, dyskretne pluszowe kanapy i Iga. Ale ekran chyba się zepsuł: Ig nieustannie rozwarstwiał się na dwie nakładające się na siebie postaci, które po chwili znowu się scalały. Ta część obrazu migotała i drżała. Główny obraz przedstawiał Iga takiego, jaki był – bladego, wychudłego mężczyznę o tragicznie przerzedzonych włosach, z kozią bródką i zakrzywionymi rogami. Ale był też drugi, mroczny wizerunek, ciemny i bezkształtny, gwałtownie wdzierający się w rzeczywistość i znikający.
Ta druga wersja nie miała rogów. Całkiem jakby jego dusza usiłowała się oderwać od demona, do którego była przykuta.
Policjant, siedzący w tym pustym, jasno oświetlonym pokoju, obrócił się na krześle, by spojrzeć na ekran. Nie widać było jego twarzy, tylko ucho i lśniącą głowę jak biała armatnia kula osadzona na grubym postumencie szyi. Po chwili łupnął pięścią w monitor. Ekran na chwilę zgasł.