– Tak? – ponaglił recepcjonista.
Ig z ociąganiem wrócił do niego spojrzeniem.
– Czy… czy może się pan połączyć z Lee Tourneau? Proszę mu powiedzieć, że Ig Perrish chce się z nim spotkać.
– Muszę zobaczyć pański dowód tożsamości i wydatkować identyfikator, zanim pana wpuszczę – odpowiedział recepcjonista machinalnie, gapiąc się z fascynacją na jego rogi.
Ig zerknął na bramkę; zrozumiał, że nie przejdzie przez nią z flarą ukrytą w rękawie.
– Proszę mu powiedzieć, że tu zaczekam. I że to spotkanie leży w jego interesie.
– Nie wyobrażam sobie, żeby komuś zależało na takim spotkaniu – odpowiedział recepcjonista. – Jesteś straszny. Masz rogi i jesteś straszny. Żałuję, że przyszedłem dziś do pracy i cię zobaczyłem. Omal nie zostałem w domu. Raz na miesiąc funduję sobie dzień dla zdrowia psychicznego, zostaję w domu, wkładam babskie majtki i sobie używam. Matka jak na starą raszplę ma mnóstwo fajnych ciuszków. Na przykład gorset z czarnego atłasu, z fiszbinami i mnóstwem sznurówek, bardzo ładny. – Oczy mu się zaszkliły, w kąciku ust pojawiła się biała ślina.
– Najbardziej mi się podoba, że uważasz to za zdrowie psychiczne – odpowiedział Ig. – Zadzwoń do Lee Tourneau, dobrze?
Recepcjonista obrócił się bokiem, wcisnął guzik i wymamrotał coś do mikrofonu. Przez chwilę nasłuchiwał.
– Dobrze – rzucił, znowu odwrócił się do Iga. Jego okrągła twarz lśniła potem. – Przez cały ranek jest na spotkaniach.
– Powiedz mu, że wiem, co zrobił. Dokładnie tymi słowami. Powiedz Lee, że jeśli chce o tym porozmawiać, zaczekam pięć minut na parkingu.
Recepcjonista skinął głową i znowu lekko się odwrócił.
– Proszę pana – rzekł do mikrofonu – on mówi… mówi, że wie, co pan zrobił…? – W ostatniej chwili zmienił ton na pytający.
Ig nie usłyszał dalszych słów recepcjonisty, bo tuż obok rozległ się głos – dobrze mu znany, choć nie słyszał go od paru lat.
– Iggy skurwysyn Perrish. – Głos Erica Hannity'ego.
Ig zobaczył łysego policjanta, który chwilę wcześniej siedział przed monitorem w pokoju za pleksiglasem. Osiemnastoletni Eric wyglądał jak nastolatek z katalogu mody wysyłkowej – wysoki, żylasty, z krótko obciętymi kędzierzawymi brązowymi włosami. Miał zwyczaj chodzić boso, bez koszuli, w dżinsach zsuwających się z bioder. Teraz dobijał trzydziestki i jego twarz straciła ostre rysy, stała się nalaną bułą, a ponieważ łysiał, zaczął golić włosy, zamiast toczyć z nimi z góry przegraną walkę. Z tą łysą pałą wyglądał olśniewająco. Gdyby w uchu miał kolczyk, mógłby zagrać Mr. Cleana w telewizyjnej reklamie. Poszedł – co prawdopodobnie było nie do uniknięcia – w ślady ojca i zajął się fachem, który dawał mu zarówno władzę, jak i prawo do bicia ludzi. W czasach gdy Ig i Lee jeszcze się przyjaźnili (jeśli to w ogóle była przyjaźń), Lee wspomniał, że Eric jest dowódcą ochrony kongresmena. I że bardzo złagodniał. Lee parę razy był z nim nawet na rybach. „Oczywiście taki typ robi przynętę z wątrób demonstrantów" – kpił.
– Eric – powiedział Ig, cofając się o krok. – Jak leci?
– Ekstra. Ekstra, bo cię widzę. A ty? Jak sobie radzisz? Zabiłeś kogoś w tym tygodniu?
– U mnie też nieźle.
– Nie wyglądasz dobrze. Wyglądasz, jakbyś zapomniał wziąć pigułkę.
– Jaką pigułkę?
– No, na coś chyba jesteś chory. Na dworze trzydzieści stopni, a ty w kurtce i opływasz potem. Poza tym z głowy wyrastają ci rogi, a to już nie jest normalne. Jasne, gdybyś był zdrowy, nigdy byś nie zmiażdżył twarzy swojej dziewczynie i nie porzucił jej w lesie. Tej małej rudej cipy. – Hannity uśmiechnął się krzywo. – Od tego czasu byłem twoim fanem, wiesz? Serio. Myślałem, że ta twoja srająca pieniędzmi rodzina troszkę podupadnie. Zwłaszcza twój brat, bogaty skurwysyn. Co wieczór jest w telewizji z modelkami w bikini, nie przepracował uczciwie jednego dnia w życiu. Obrzuciłeś gównem całą rodzinę i nawet nie raczycie go zeskrobać. Coś pięknego. Nie wiem, co mógłbyś zrobić na bis. Co zrobisz na bis, Ig?
Hannity górował nad nim, cięższy o pięćdziesiąt kilo, wyższy o pół głowy. Trudno było opanować drżenie kolan.
– Chcę tylko zamienić słówko z Lee.
– Wiem, co zrobisz na bis – oznajmił Eric Hannity, jakby Ig wcale się nie odezwał. – Pojawisz się w biurze kongresmena z szaleństwem buchającym ci z uszu i bronią ukrytą pod kurtką. Masz broń, prawda? Dlatego się tak ubrałeś, żeby ją ukryć. Masz broń, a ja cię zastrzelę i trafię na pierwszą stronę „Boston Herald" za to, że skasowałem umysłowo chorego brata Terry'ego Perrisha. Ale by było! Jak ostatnio widziałem twojego brata, proponował mi darmowe bilety na swój program, jeśli kiedyś dotrę do Los Angeles. Tak mi udowadniał, jaki to jest ważny. Chciałbym być facetem, który bohatersko strzeli ci w pysk, zanim znowu zabijesz. Wtedy na pogrzebie spytam Terry'ego, czy te bilety są nadal aktualne. Tylko po to, żeby zobaczyć jego minę. No, Ig, przejdź przez wykrywacz metalu, żebym miał pretekst i mógł ci odstrzelić ten chory łeb.
– Nie wejdę. Zaczekam na zewnątrz – powiedział Ig, wycofując się do drzwi. Czuł zimną wilgoć pod pachami. Ręce zrobiły mu się śliskie od potu. Otworzył drzwi łokciem i w tej samej chwili flara wyśliznęła mu się z palców. Już miała upaść na ziemię pod stopy Hannity'ego, ale zdołał ją podtrzymać kciukiem i wsunąć na miejsce.
Eric Hannity patrzył za nim z niemal zwierzęcym wyrazem głodu. Ig wyszedł na słońce.
Od przejścia z chłodu biurowca w palący popołudniowy żar lekko zakręciło mu się w głowie. Niebo pojaśniało, pociemniało, znowu pojaśniało.
Wiedział, co robi, jadąc do biura kongresmena. Wydawało mu się, że to proste, że tak trzeba. Teraz jednak zrozumiał, że popełnił błąd. Nie zabije Lee Tourneau flarą (sam pomysł był komicznie absurdalny). Lee nawet nie wyjdzie z nim porozmawiać.
Przechodząc przez parking, przyspieszył kroku, dostosowując go do bicia serca. Pozostało mu tylko wrócić do Gideon. Znaleźć miejsce, w którym nikt mu nie będzie przeszkadzał. Pomyśleć. Poukładać sobie wszystko w głowie. Po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło, rozpaczliwie potrzebował poukładać sobie w głowie. Przyjechanie tu było aktem impulsywnym i kompletnie szalonym, truchlał na myśl, że sobie na to pozwolił. Jakiś głos podpowiadał mu, że jeśli zaraz nie odjedzie, to nie odjedzie nigdy, bo Eric Hannity już wezwał wsparcie. (Ale inny głos uspokajał: za dziesięć minut Eric nie będzie pamiętał, że tu byłeś. Rozmawiał nie z tobą, tylko z własnym demonem).
Rzucił flarę do bagażnika, zatrzasnął klapę. Obszedł samochód i dopiero wtedy usłyszał wołanie Lee.
– Iggy?
Wewnętrzna temperatura Iggy'ego zmieniła się na dźwięk głosu Lee, spadła o parę stopni, jakby zbyt szybko wypił bardzo zimnego drinka. Odwrócił się. Zobaczył Lee przez fale unoszącego się znad asfaltu skwaru, falującą, zniekształconą postać, pojawiającą się i znikającą, ducha, nie człowieka. Jego krótkie złociste włosy płonęły rozżarzoną bielą, jakby stanęły w ogniu.
Eric Hannity z łysiną, od której bił oślepiający blask, z ramionami założonymi na potężnej piersi i dłońmi ukrytymi pod pachami, zatrzymał się w drzwiach do biura kongresmena, a Lee ruszył w stronę Iga. Wydawało się, że stąpa w powietrzu, płynie w duszącym skwarze dnia. Ale kiedy się zbliżył, jego sylwetka nabrała solidności, straciła wygląd zwiewnego, nierealnego ducha, bytu stworzonego z żaru i złudzenia optycznego, wreszcie stał się zwyczajnym kroczącym po ziemi człowiekiem. Miał na sobie dżinsy i białą koszulę, strój robotnika, nadający mu wygląd stolarza, nie współpracownika politycznej szychy. Po drodze zdjął lustrzane okulary. Na szyi migotał mu cienki złoty łańcuszek.