Błękit prawego oka Lee miał odcień spłowiałego sierpniowego nieba. Obrażenie lewego nie spowodowało zwyczajnej zaćmy, która wygląda jak kremowobiały filtr. U Lee rozwinęła się zaćma korowa, przypominająca rozbryzg najbledszego błękitu, straszliwą białą gwiazdę wybuchającą w czerni źrenicy. Jego zdrowe oko, przejrzyste i czujne, patrzyło na Iga, drugie lekko zezowało do środka i zdawało się spoglądać w dal. Lee przez nie widział, choć niewyraźnie – jak przez szybę pokrytą mydlinami. Patrzył na Iga prawym okiem. Na co patrzył lewym?
– Dostałem twoją wiadomość. No tak. Czyli wiesz.
Ig drgnął. Nie spodziewał się, że Lee – nawet poddany wpływowi jego rogów – przyzna się tak szczerze. Do tego z nieśmiałym, przepraszającym półuśmiechem, jakby zgwałcenie i zamordowanie dziewczyny było nietaktem, czymś w stylu ubłocenia nowego dywanu.
– Wiem wszystko, ty gnoju – powiedział drżącym głosem.
Lee pobladł; na jego policzkach wykwitły czerwone plamy. Podniósł lewą rękę w geście „Chwileczkę, spokojnie".
– Ig, nie zamierzam się usprawiedliwiać. Wiedziałem, że tak nie wolno. Trochę za dużo wypiłem, a ona była tak smutna… No i sytuacja wymknęła się z rąk.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Sytuacja ci się wymknęła z rąk, skurwielu? Wiesz, że przyszedłem cię zabić.
Lee wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem zerknął przez ramię na Erica Hannity'ego.
– Gdybym miał taką przeszłość jak ty, tobym tak nie żartował. Po tym, co przeszedłeś z powodu Merrin, powinieneś uważać, co mówisz w obecności funkcjonariusza. Zwłaszcza Erica. On nie chwyta ironii.
– To nie ironia.
Lee dotknął złotego łańcuszka na szyi.
– Nie wiem, czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie, ale czuję się z tym podle. I trochę się cieszę, że się dowiedziałeś. Nie potrzebujesz jej w swoim życiu. Bez niej będzie ci lepiej.
Ig boleśnie jęknął z wściekłości i ruszył na niego. Lee powinien się cofnąć, ale nawet nie drgnął. Posłał tylko kolejne spojrzenie Ericowi, który skinął głową. Ig też na niego zerknął – i skamieniał. Po raz pierwszy zauważył, że kabura Erica jest pusta. A była pusta z tej przyczyny, że Eric trzymał rewolwer w dłoni, którą ukrywał pod pachą. Ig właściwie nie widział broni, ale ją wyczuwał, czuł jej ciężar tak, jakby ją trzymał. Eric strzeli, bez wątpienia. Chce zabić brata Terry'ego Perrisha, dostać się na pierwsze strony – BOHATERSKI POLICJANT LIKWIDUJE DOMNIEMANEGO MORDERCĘ. Wystarczy, że Ig podniesie rękę na Lee. Rogi załatwią resztę, popchną Hannity'ego do spełnienia najgrzeszniejszych pragnień. Takie mają działanie.
– Nie wiedziałem, że tak ci zależy – odezwał się w końcu Lee, powoli i ostrożnie. – Ig, zlituj się, przecież Glenna to szmata. Jasne, ma dobre serce, ale zawsze była szmatą. Myślałem, że mieszkasz z nią tylko dlatego, by uciec z domu rodziców.
Ig nie zrozumiał. Przez chwilę czas stanął w miejscu, nawet niemiłosierna kakofonia cykad umilkła. Potem zrozumiał, przypomniał sobie, do czego przyznała się mu dziś Glenna, to pierwsze wyznanie, które wymusiły rogi. Wydawało się niemożliwe, żeby to wszystko wydarzyło się rankiem tego samego dnia.
– Nie o nią chodzi – rzucił. – Jak mogłeś tak pomyśleć?
– To o kogo?
Ig nie mógł pojąć. Wszyscy inni mówili. Ledwie zobaczyli jego rogi, wyjawiali wszystkie tajemnice. Nie potrafili się powstrzymać. Recepcjonista chciał nosić bieliznę matki, Eric Hannity chciał mieć pretekst, by zastrzelić Iga i dostać się na pierwsze strony, a Lee wyznał tylko, że zrobiono mu laskę po pijaku.
– Merrin – wychrypiał Ig. – Mówię o tym, co zrobiłeś Merrin.
Lee przechylił głowę, odrobinę, tak że jego prawe ucho skierowało się ku niebu – jak pies nasłuchujący odległego dźwięku. Odetchnął cicho, może westchnął. Potem ledwie dostrzegalnie pokręcił głową.
– Pogubiłem się. Co niby miałem zrobić…
– Zabiłeś ją, bydlaku. Wiem, że to ty. Zabiłeś ją i zmusiłeś Terry'ego do milczenia.
Lee rzucił Igowi przeciągłe, szacujące spojrzenie. Znowu zerknął na Erica Hannity'ego – chyba sprawdzając, czy ich słyszy. Nie słyszał. Wówczas Lee odwrócił głowę, a jego spojrzenie stało się martwe i puste. Zmiana była tak wstrząsająca, że Ig omal nie krzyknął ze strachu – komiczna reakcja, diabeł boi się człowieka.
– Terry ci to powiedział? Jeśli tak, to kłamie.
Lee był w jakiś niezrozumiały sposób odporny na wpływ rogów. Otaczał go mur, przez który nie mogły się przebić. Ig usiłował zmusić rogi do działania – wypełniła je gęsta fala żaru, krwi i ciśnienia, ale przeminęła. Całkiem jakby grał na trąbce zatkanej kłębem szmat. Można w nią tłoczyć powietrze ze wszystkich sił, ale nie wyda dźwięku.
– Mam nadzieję, że tego nie rozpowiada. Ani ty.
– Jeszcze nie. Ale wkrótce wszyscy się dowiedzą. – Czy Lee w ogóle dostrzega rogi? Nie wspomniał o nich. Chyba nawet na nie nie spojrzał.
– Lepiej nie. – Lee zacisnął szczęki, aż na policzkach zagrały mu mięśnie. – Nagrywasz to?
– Tak – powiedział Ig, ale zbyt późno i zresztą bez sensu. Nikt, kto planowałby podstęp, nie przyznałby się do nagrywania rozmowy.
– Nieprawda. Nigdy nie nauczyłeś się kłamać. – Lee się uśmiechnął. Lewą ręką dotykał złotego łańcuszka na szyi. Drugą trzymał w kieszeni. – Ale szkoda, że tego nie robisz. Gdybyś nagrywał, dokądś by cię to zaprowadziło. A tak niczego nie udowodnisz. Może twój brat powiedział ci coś po pijaku, nie wiem. Na twoim miejscu bym o tym zapomniał. I z całą pewnością nie rozpowiadałbym tego naokoło. To by nikomu nie wyszło na zdrowie. Zastanów się. Wyobrażasz sobie, że Terry idzie na policję z taką obłąkaną historią, nie mając na jej potwierdzenie nic poza własnym słowem przeciwko mojemu, po całorocznym milczeniu? Bez żadnych dowodów na potwierdzenie swoich słów? Bo nie ma żadnych dowodów, Ig, wszystkie przepadły. Jeśli dalej będzie to powtarzał, w najlepszym wypadku czeka go koniec kariery. W najgorszym – możliwe, że obaj wylądujemy w więzieniu. Daję ci słowo, że pociągnę go za sobą.
Lee wyjął rękę z kieszeni i potarł zdrowe oko. Przez chwilę patrzył na Iga chorym, tym poprzecinanym promieniami bieli. A Ig po raz pierwszy zrozumiał, co go w tym oku od zawsze przerażało. Nie to, że było martwe, tylko… zajęte przez inną materię. Jakby istniało dwóch Lee Tourneau. Ten pierwszy był człowiekiem, z którym Ig przyjaźnił się od ponad dziesięciu lat, człowiekiem, który przyznawał się przed dziećmi do grzechów i trzy razy w roku oddawał krew na rzecz Czerwonego Krzyża. Ten drugi Lee patrzył na otaczający go świat z taką samą zdolnością współczucia co pstrąg.
Lee opuścił rękę, niedbale włożył ją do kieszeni. Znowu zrobił krok naprzód. Ig cofnął się, pozostając poza jego zasięgiem. Nie wiedział, dlaczego to robi, nie wiedział, dlaczego fakt, że między nim a Lee Tourneau musi pozostać co najmniej metr asfaltu, nagle wydał mu się kwestią życia i śmierci. Cykady hałasowały w drzewach – drażniący brzęk doprowadzał Iga do szaleństwa.
– Była twoją przyjaciółką. Ufała ci, a ty ją zgwałciłeś, zabiłeś i porzuciłeś w lesie. Jak mogłeś?
– Jednego nie rozumiesz – powiedział Lee spokojnie. – To nie był gwałt. Na pewno wolisz tak myśleć, ale słowo daję, chciała, żebym ją przeleciał. Podrywała mnie od miesięcy. Wysyłała mi sygnały. Bawiła się słówkami. Za twoimi plecami zachowywała się jak podpuszczalska. Tylko czekała, aż wyjedziesz do Londynu, żebyśmy mogli pójść na całość.