– Nie. – Fala ciepła napłynęła Igowi na twarz, wzniosła się ku rogom. – Mogłaby się przespać z kimś innym, ale nie z tobą.
– Powiedziała ci, że chce sypiać z innymi. Jak ci się wydaje, kogo miała na myśli? Popatrz, wszystkie twoje dziewczyny mają to samo. Merrin, Glenna – wcześniej czy później wszystkie rzucają się na mojego fiuta. – Otworzył usta w drapieżnym uśmiechu bez śladu wesołości.
– Walczyła z tobą.
– Pewnie w to nie uwierzysz, ale ona też tego chciała, pragnęła, żebym siłą pokonał jej opory. Może tego potrzebowała. Tylko tak mogła przełamać zahamowania. Wszyscy mają mroczną stronę. Ona taką. Wiesz, że doszła? W tym lesie, ze mną? Eksplodowała jak bomba. Chyba spełniłem jej fantazję. O seksie w ponurym starym lesie. O szarpaninie i odrobinie przemocy.
– A potem o ciosie kamieniem w głowę? – spytał Ig. Okrążał samochód, a Lee szedł za nim krok w krok. – O tym też marzyła?
– Lee stanął.
– Powinieneś o to spytać Terry'ego. To jego sprawa.
– Kłamiesz – szepnął Ig.
– Właściwie prawda nie istnieje. Choć to nie ma znaczenia. – Lee wyjął lewą rękę spod koszuli. Na szyi miał złoty krzyżyk, który błysnął w promieniach słońca. Włożył go do ust, przez chwilę ssał, a potem puścił. – Nikt nie wie, co zaszło tego wieczora. Czy kamieniem uderzyłem ją ja, Terry czy ty… nikt nigdy się nie dowie, jak było naprawdę. Nie masz dowodów, a ja nie zawrę z tobą żadnego układu, więc czego chcesz?
– Chcę zobaczyć, jak umierasz, leżąc na ziemi, przerażony i pozbawiony nadziei. Tak jak ona.
Lee uśmiechnął się, jakby usłyszał komplement.
– Więc mnie zabij. No, zabij. – Zrobił szybko krok w stronę Iga, który otworzył drzwi od strony pasażera, odgradzając się od niego.
Drzwi uderzyły Lee w nogi, coś upadło na asfalt z brzękiem. Ig przelotnie dostrzegł wirujący na asfalcie czerwony scyzoryk o ośmiocentymetrowym ostrzu. Lee zachwiał się i sapnął głośno, gwałtownie wypuścił powietrze, a Ig wykorzystał tę chwilę i wskoczył do samochodu, przepełzł za kierownicę. Nawet nie próbował zamknąć drzwi.
– Eric! – krzyknął Lee. – Eric, on ma nóż!
Gremlin ożył ze zgrzytem silnika, a Ig wdepnął gaz, zanim jeszcze usadowił się w fotelu. Samochód ruszył z wizgiem, drzwi same się zamknęły. Ig zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył biegnącego truchtem Erica Hannity'ego z rewolwerem skierowanym lufą do dołu.
Spod tylnych opon bryznęły drobinki asfaltu, zamigotały złotem w słonecznym blasku. Ig jeszcze raz spojrzał w lusterko. Zobaczył Lee i Erica stojących w chmurze pyłu. Lee znowu zamknął zdrowe oko i machał ręką, rozpędzając kłęby kurzu. Ale lewe, półślepe oko było otwarte i patrzyło za Igiem z dziwną, obcą fascynacją.
ROZDZIAŁ 24
Ominął autostradę, wracając – dokąd? Nie wiedział. Jechał bezmyślnie, nie wiedząc, co właściwie go spotkało, co to znaczy. Nie chodziło o to, co Lee powiedział albo zrobił, lecz o to, czego nie powiedział, nie zrobił. Rogi nie miały na niego wpływu. On jeden ze wszystkich spotkanych dziś ludzi powiedział Igowi tylko to, co chciał powiedzieć. O jego wyznaniu zdecydowała świadoma decyzja, nie bezwolny impuls.
Ig chciał jak najszybciej zjechać z drogi. Czy Lee wezwał policję, czy powiedział, że Ig zachowywał się jak obłąkany i rzucił się na niego z nożem? Nie, tak naprawdę Ig w to nie wierzył. Lee nie wmieszałby policji, o ile mógłby tego uniknąć. Mimo to Ig pilnował, by nie przekroczyć limitu prędkości, sprawdzał, czy nie jadą za nim radiowozy.
Wolałby zachować chłodne opanowanie, odjechać jak Dr Dre – być zimnym jak lód sukinkotem – ale nerwy go ponosiły. Oddychał szybko. Dotarł do granic emocjonalnego wyczerpania. Wszystko zaczęło mu siadać. Nie mógł tak funkcjonować dłużej. Musiał zrozumieć, co się z nim dzieje. Potrzebował piły, ostrej piły, żeby usunąć z głowy ten żałosny cud natury.
Słońce migotało między drzewami w kojącym, hipnotycznym rytmie. W tym samym rytmie rozbłyskiwały mu w głowie obrazy. Otwarty scyzoryk na ziemi. Babka Vera zjeżdżająca po zboczu w fotelu na kółkach. Merrin błyskająca do niego krzyżykiem w kościele tego dnia przed dziesięciu laty. Jego rogata sylwetka na ekranie w biurze kongresmena, złoty krzyżyk lśniący w letnim słońcu na szyi Lee – tu Ig drgnął z zaskoczenia, uderzając kolanami o kierownicę. Przyszła mu do głowy przykra myśl, niemożliwa myśl – że Lee nosił krzyżyk Merrin zdjęty z jej martwego ciała, trofeum. Ale nie, Merrin nie miała krzyżyka tego ostatniego wspólnego wieczora. Mimo to należał do niej. Krzyżyk wyglądał zwyczajnie, nie miał żadnych znaków szczególnych, a jednak Ig był pewien, że to ten sam, który Merrin nosiła na szyi pierwszego dnia ich spotkania.
Niespokojnie szarpał się za brodę, zastanawiając się, czy to może być tak proste, czy krzyżyk Merrin w jakiś sposób zniwelował, stłumił wpływ rogów. Krzyże odstraszają wampiry, prawda? Nie, to jakieś bzdury, nonsens. Niedawno wszedł do domu bożego, a ojciec Mould i siostra Bennert omal nie wyskoczyli ze skóry, żeby mu się zwierzyć ze swoich tajemnic i poprosić o pozwolenie na popełnienie grzechu.
Ale ojciec Mould i siostra Bennett nie znajdowali się w kościele, lecz w piwnicy. Nie w świętym miejscu, tylko w siłowni. Czy nosili krzyże, mieli jakiś symbol wiary? Ig przypomniał sobie krzyżyk ojca Moulda zwisający z końca dziesięciokilowej sztangi i pusty dekolt siostry Bennett. I co na to powiesz, Ig? Ig nic nie powiedział. Jechał przed siebie.
Po lewej stronie przemknął zamknięty Dunkin' Donuts; Ig zrozumiał, że znalazł się blisko podmiejskiego lasu, niedaleko drogi do starej odlewni. Niespełna kilometr dzielił go od miejsca, w którym zamordowano Merrin – tego samego miejsca, w którym wczoraj przeklinał, pieklił się, sikał i zemdlał. Całkiem jakby ten dzień zatoczył wielkie koło, które zawsze, nieodmiennie zaprowadzi go tam, gdzie zaczął.
Zwolnił i skręcił. Gremlin przetoczył się z chrzęstem po jednopasmowej żwirowej drodze ze szpalerami drzew po obu stronach. Piętnaście metrów dalej zagrodził ją łańcuch z wygiętym znakiem „Wstęp wzbroniony". Ig wyminął go i jechał dalej.
Wkrótce zza drzew ukazała się odlewnia. Stała na pustym polu na szczycie wzgórza i powinna się pławić w słońcu, ale była ciemna, wydawało się, że pada na nią cień. Może słońce zasłoniła chmura, ale kiedy Ig zerknął w górę, ujrzał pogodne niebo.
Dojechał na skraj łąki wokół murów odlewni i tu zatrzymał samochód. Wysiadł, nie wyłączając silnika.
W dzieciństwie odlewnia wydawała mu się ruinami zamku prosto z bajek braci Grimm, miejscem w mrocznym, gęstym lesie, gdzie okrutny książę mógłby zwabiać niewinne dziewczątka na pewną zgubę – i właśnie to się stało. Jako dorosły przekonał się z zaskoczeniem, że odlewnia wcale nie leży głęboko w lesie, najwyżej trzydzieści metrów od drogi. Ruszył w stronę miejsca, gdzie znaleziono ciało Merrin i gdzie przyjaciele i rodzina modlili się za jej duszę. Znał drogę, po śmierci Merrin bywał tu często. Pełzły za nim węże, ale udawał, że ich nie zauważa.
Wiśnia wyglądała tak jak wczoraj. Strząsnął wtedy z gałęzi zdjęcia Merrin. Pofrunęły w chwasty i krzaki. Kora – jasna, łuskowata skorupa – łuszczyła się, ukazując przegniłe, czerwonawe drewno. Ig wyjął fiuta i obsikał chwasty, swoje stopy, twarz plastikowej Madonny pozostawionej w zagłębieniu między dwoma najgrubszymi korzeniami. Nienawidził tej debilnie uśmiechniętej figurki, symbolu nic nieznaczącej historii, służki Boga, który nikomu się na nic nie przydawał. Nie wątpił, że gwałcona i zabijana Merrin wzywała Boga, jeśli nie głosem, to w sercu. A Bóg jej odpowiedział, że w związku z dużą ilością interesantów jej zgłoszenie zostało umieszczone na liście oczekujących.